Nie przyznam się nikomu, że zasnęłam, oczekując na wyniki kolejnych kategorii. Nie wyznam także, że mimo najszczerszych chęci nie udało mi się (jeszcze!) obejrzeć wszystkich oscarowych filmów, które chciałam zobaczyć (z drugiej strony - zostały mi tylko cztery, z czego na dwa idę prawdopodobnie w tym tygodniu). Nikt nie usłyszy, że w zasadzie to ostatnio działo się u mnie bardzo dużo i raczej wypadłam z tej oscarowej gorączki.
Za to wszyscy mogli usłyszeć mój pisk radości, gdy dowiedziałam się, że Spotlight wygrało w kategorii najlepszy film. I zobaczyć zniechęcone spojrzenie, gdy ujrzałam, że Oscar za pierwszoplanową rolę męską przypadł Leonardo di Caprio (który aktorem jest świetnym, ale akurat Zjawa była przykładem aktorstwa po prostu fizycznego, a nie świetnego). I krzyknąć na mnie, gdy znów (wyniki poznawałam niechronologicznie) ucieszyłam się - tym razem z Marka Rylance'a, który swoją doskonałą grą w Moście szpiegów wygrał sobie statuetkę.
Zapraszam na swoje subiektywne podsumowanie Oscarów, z króciutkim akcentem urodowym.
Zapraszam na swoje subiektywne podsumowanie Oscarów, z króciutkim akcentem urodowym.
Cóż - w zasadzie to wszyscy się nieco Oscarami zawiedliśmy, czyż nie? Lady Gaga miała znów wywołać sensację, a tu... przyszła w białej sukience. Pffff. Nic specjalnego. (A jak musieli zawieść się twórcy Mad Maxa czy Gwiezdnych wojen, gdy okazało się, że kategorię efektów wygrała przepiękna Ex Machina...) Niestety, zawiedli się chyba też ci, którzy czekali na jakieś niesamowite kreacje u głównych gwiazd wieczoru - ja osobiście nie mogę przeżyć kanarkowej kreacji Alicii Vikander. Bo choć Alicia jest cudowna (i też cudownie gra - vide wspomniana już Ex Machina), o tyle ten kolor po prostu jakoś tak strasznie nie pasuje mi do jej karnacji, że aż musiałam o tym napisać, mimo że chciałam skupić się na samych nominacjach.
Skoro jednak już zagłębiam się w tematy ubraniowo-wyglądowe, napiszę też o tym, co rzeczywiście mi się podobało. A mój zachwyt wzbudziła sukienka Jennifer Lawrence - na górze ażurowa, na dole okraszona czarnymi piórami. I chociaż Jennifer została przez Alicię pokonana w kategorii aktorki drugoplanowej, to Alicię Jennifer pokonała sukienką, i to z nokautem.
Moją drugą oscarową ubraniową idolką stała się jeszcze jedna kobieta o złocistych włosach, która również zagrała w tym roku świetną rolę. Mowa oczywiście o Rachel McAdams, która w Spotlight moim zdaniem święciła triumfy (choć ten film akurat jest rzadkim przypadkiem, w którym cała obsada wykazała się absolutnym geniuszem), a na czerwonym dywanie olśniewała piękną, lekko błyszczącą zielenią idealnie dobraną do swojego typu urody.
Oscary zaczęły się od cudownego monologu prowadzącego - Chrisa Rocka - który powiedział parę celnych słów zarówno o rasizmie, jak i o tegorocznym proteście czarnoskórych w sprawie tylko białych nominacji. (Serdecznie polecam znaleźć na jakimś YouTubie, bardzo to było trafne; ogólnie te wczorajsze Oscary oscylowały wokół takiej właśnie tematyki, również niezwykle dużo osób wręczających nagrody było czarnoskórych). Po chwili przyznane zostały nagrody za scenariusze - dla Spotlight (tak, tak, tak!!!) za scenariusz oryginalny i dla The Big Short za scenariusz adaptowany (jeszcze się nie wypowiadam na temat tej nagrody, bo to jeden z tych kilku nieobejrzanych przeze mnie filmów). Sam Smith wykonał swoją piosenkę z Bonda (za którą po chwili też przyznano mu Oscara), a potem na scenę wyszła Alicia Vikander (w tej okropnej sukience!), której mowa rzeczywiście miała sens.
Jednym z ciekawszych momentów było wyjście na środek pani od kostiumów (wygrał Mad Max, co jest uzasadnione, ale oczywiście trochę mi żal Kopciuszka i Dziewczyny z portretu, bo one też były genialne), która dowiodła, że czasem to nie wygląd jest najważniejszy. W ogóle Mad Max wygrał większość kategorii technicznych - oprócz kostiumów jeszcze za charakteryzację i fryzury, scenografię, dźwięk, montaż (seeeerio? Przecież tam nic nie było widać) i montaż dźwięku. Ciekawym akcentem tuż po wygranej w kostiumach był misiek siedzący na widowni (subtelne odwołanie do Zjawy), który stał się chyba moim nowym idolem.
Olivia Wilde jest taka piękna, i ta sukienka jej pasuje, ale znowu to jest ten przypadek, w którym aktorka wygląda świetnie mimo obiektywnie nieszczególnej sukienki. |
Kolejnego Oscara dostały zdjęcia ze Zjawy (wręczała Rachel McAdams, której sukienkę można było dzięki temu podziwiać w pełnej krasie). Szkoda, że w tej kategorii nie było Dziewczyny z portretu, która od Zjawy była milion razy lepsza, jeżeli o zdjęcia chodzi, ale z drugiej strony zdjęcia w Zjawie sprawiły, że warto było ten film - mimo wszystko, tak w ramach ciekawostki - zobaczyć. Kategoria efektów specjalnych zwycięstwo przyniosła... Ex Machinie (taaaaaaaaaaak!!!!!!). I nawet jeśli była to decyzja nieco polityczna czy na zasadzie utrzyjmy nosa produkcjom wysokobudżetowym, to dalej się z niej cieszę tak samo, a humor dodatkowo poprawiły mi akcent związany z Gwiezdnymi Wojnami (ach, BB-8!) i z... harcerkami (choć w nich akurat nieco mnie denerwowało takie typowo oscarowe wystudiowanie całej sceny.
W zasadzie to sama sukienka mi się nie podoba w ogóle, ale Charlize Theron roztaczała w niej aurę królewskości. |
Nominowanych za krótki film animowany ogłosiły... Minionki (genialny pomysł!), wygrała Bear Story (którą w takim razie też muszę zgłębić w najbliższym czasie), a nominacje za długometrażowy film animowany przypomniane zostały przez postaci z Toy Story (znowu świetny pomysł, a raczej kontynuacja poprzedniego). Wygrało oczywiście W głowie się nie mieści, i słusznie, toż to genialna bajka (choć chyba nie tylko bajka) jest. Dobre wrażenie niestety zostało nieco w moim odczuciu splamione przez zaśpiewanie piosenki z 50 Twarzy Greya (także nominowanej). Bo choć bardzo mi się podobała pani tańcząca na szarfie, to jakoś to tak po prostu nie pasowało. (W ogóle nominacja tej piosenki razem z piosenką Lady Gagi o gwałcie jest jakaś taka... nie na miejscu).
Kate Winslet i jej ciężka, czarna suknia, której nie mogę przeboleć. Po prostu. |
Po chwili jednak już o tym niesmaku nie pamiętałam, bo oto w kategorii Najlepszy aktor drugoplanowy wygrał Mark Rylance (taaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaak!!!!!!!!!!), którego cudowny akcent i pewna nieśmiałość tchnąca z jego mowy sprawiły, że chyba muszę powiększyć swoją listę oscarowych autorytetów. Tak samo jak muszę zobaczyć Amy i What happened, Miss Simone?, choć przyznam się, że kilka kategorii właśnie dokumentalnych i podobnych (czyli ogólnie tych mniej popularnych) pominęłam. Zatrzymałam się na wygranej Syna Szawła za film obcojęzyczny (wiwat Węgry!), przemowie wiceprezydenta USA i występie Lady Gagi. Problem jest taki z jej oscarowym utworem, że mimo iż mówi ona o czymś bardzo ważnym, to jest po prostu niezbyt nośną piosenką, przynajmniej dla mnie. (I aż głupio mi to mówić, bo moment, gdy pod jej koniec na scenę wyszła cała grupa osób, sprawił, że pociekły mi łzy z oczu). Co do muzyki - Oscara za muzykę wygrał Ennio Morricone (wiecie, że to jego pierwszy Oscar poza Oscarem honorowym gdzieś dziesięć lat temu?), a za piosenkę... Writing's on the wall ze Spectre (co było oczywiście łatwe do przewidzenia, ale i tak Manta Ray to piosenka najlepsza z całego zestawienia).
Po Spectre zrobiło się już praktycznie całkowicie przewidywalnie - Oscar za reżyserię dla Alejandro, za żeńską rolę pierwszoplanową dla Brie Larson (ach, muszę zobaczyć ten Pokój, no kurczę, no!), za męską - dla Leonardo di Caprio (ach, ta mowa - wierzcie pogłoskom, że była świetna, są prawdziwe! Szczególnie ta kompozycja klamrowa, cudo!). Ale nagle... Oscar dla Spotlight!!! I cudownie, bo całkowicie zasłużenie, o czym pisałam w recenzji. Był to chyba jedyny film w tej kategorii, który rzeczywiście mnie poruszył, i który ze mną został, to znaczy myślę o nim bardzo, bardzo często, i niezwykle cieszę się, że to właśnie on Oscara dostał.
Saoirse Ronan, czyli aktorka, która dobrze gra, ale w złych (tzn. niewykorzystujących jej potencjału) filmach, i która dobrze wygląda, ale w złych sukienkach. |
Po Spectre zrobiło się już praktycznie całkowicie przewidywalnie - Oscar za reżyserię dla Alejandro, za żeńską rolę pierwszoplanową dla Brie Larson (ach, muszę zobaczyć ten Pokój, no kurczę, no!), za męską - dla Leonardo di Caprio (ach, ta mowa - wierzcie pogłoskom, że była świetna, są prawdziwe! Szczególnie ta kompozycja klamrowa, cudo!). Ale nagle... Oscar dla Spotlight!!! I cudownie, bo całkowicie zasłużenie, o czym pisałam w recenzji. Był to chyba jedyny film w tej kategorii, który rzeczywiście mnie poruszył, i który ze mną został, to znaczy myślę o nim bardzo, bardzo często, i niezwykle cieszę się, że to właśnie on Oscara dostał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz