Zazwyczaj, gdy oglądam film, wraz z akcją sunącą do przodu, w tym kierunku posuwa się też mój ramowy plan recenzji. Kto gra dobrze, kto nie, co w scenariuszu jest ciekawe, a co nie, i tak dalej, i tak dalej. Tak więc nieświadoma tego, co stanie się niebawem, włączyłam Mad Maxa: Na drodze gniewu (wiecie, dziesięć oscarowych nominacji i w ogóle podobno warto zobaczyć) i... na dwie godziny osłupiałam, by wraz z ostatnim kadrem przyłapać się na robieniu miny pt. Co się właśnie stało?
Po pierwsze - szczere wyznanie. Nie widziałam Mad Maxów z lat osiemdziesiątych (no dobra, pierwszy był w 1979, ale wiecie, o co chodzi), a najnowsza adaptacja, na którą szał był w maju zeszłego roku, jakoś ominęła mnie szerokim łukiem (może to kwestia tego, że wówczas koncentrowałam się raczej na pisaniu matury i się nią stresowaniu, a nie na oglądaniu filmów). Ze względu jednak na swoje postanowienie (tak, obejrzę wszystkie oscarowe filmy!) w końcu wzięłam się za siebie i zaczęłam nadrabiać zaległości - z czystym i skoncentrowanym umysłem.
Moja koncentracja uległa jednak pewnemu rozproszeniu, gdy zobaczyłam pierwsze trzy minuty filmu. Oto mamy bowiem tytułowego Maxa, brudnego osiłka w brudnym ubraniu (do tego żrącego jakąś jaszczurkę), który po chwili zaczyna uciekać przed kimś, kto go goni (choć w sumie nie za bardzo wiadomo, dlaczego). Maxa jednak oczywiście zostaje złapany, przez jakieś obmierzłe kreatury, które dziwnymi ludźmi się zdają, ale na szczęście bohater już po dwudziestu minutach dostanie okazję wykazania się. Uratuje piękną i zaradną kobietę, kilka kobiet pięknych i niezaradnych, i wreszcie całe mnóstwo ludzi, którzy dręczeni są przez obleśnego świra z fiołem na punkcie nordyckiej mitologii (Valhalla, serioooo?). Wszystko oczywiście w klimacie bardzo, bardzo postapo, tym razem jednak - na pustyni - i oczywiście wraz z dręczącymi Maxa demonami przeszłości.
Fabuła z jednej strony nieco jest sztampowa, z drugiej jednak - w dziwny sposób oryginalna. Bohater z przeszłością ratujący wszystko, co warto ratować? Było. Zły psychol? Był. Silna kobieta umiejąca walczyć i jeździć samochodem (już słyszę te żarciki)? Było (choć takich kobiet nigdy za wiele). Ale - jakiś dziwny kult nordycko-valhalliczny, ze swoimi rytualnymi makijażami i strojami widocznymi na fotosach? Nie przypominam sobie. Ta sama silna kobitka, która tym razem NIE potrzebuje faceta na sam koniec, żeby jakoś funkcjonować? Bardzo rzadko, zwłaszcza w amerykańskich filmach. Postapo na pustyni, i to z wyczesanymi, ogromnymi autami i w ogóle scenografią taką, że huhu (do tego wątku wrócę za chwilę)? Też nie pamiętam.
A najciekawsze w fabule jest to, że w zasadzie to w dwugodzinnym filmie za dużo jej nie ma. Wszelkie tytuły, jakimi recenzje określają Mad Maxa, czyli Największa rozwałka 2015 roku, Film najbardziej pełen akcji 2015 itd. są tutaj jak najbardziej zasłużone. Te 120 minut to tak naprawdę coraz to nowe ujęcia pustyni i nawalania się podczas jazdy po niej (najczęściej w już wspomnianych zarąbistych - w każdym znaczeniu tego słowa - samochodach). Okazjonalnie - ale tylko okazjonalnie! - ujęcia te przerywane są ujęciami czegoś innego (np. pustyni podczas jazdy samochodami, ale bez nawalania się). Mad Max jest też filmem idealnie amerykańskim - to znaczy dialogów tu jak na lekarstwo, zaś tłumaczeniem realiów świata przedstawionego nikt nie zaprząta sobie głowy (chociaż w sumie to nikomu nie jest potrzebne). Innymi słowy: dzieło praktycznie o niczym, ale dzieło. Dlaczego?
Moi Drodzy - odpowiedź jest prosta. Chodzi o warstwę wizualną filmu. Jeżeli bowiem zignorujemy szczątki fabuły (co naprawdę polecam uczynić), dostaniemy niezwykle spójne konceptowo filmowe ciasteczko. Cała warstwa scenograficzna jest niezwykle dopieszczona - pustynia jest tutaj przerażająca, ogromna i ogromem swym przerażająca. To, czym poruszają się bohaterowie, acz momentami groteskowe (tak, już widzę faceta w jakiejś dziwnej masce wymiatającego na gitarze elektrycznej na 10 metrach wysokości, na podwyższeniu nad pędzącym po piachu pojazdem), często zachwyca swoim rozmachem. I choć np. wygląd Cytadeli jest bezbłędny, o tyle wszyscy wiemy, że tak naprawdę chodzi tu o pojazdy - ogromne, potężne, majestatyczne, z oponami większymi niż dwie osoby stojące sobie na ramionach (tylko jak tym, cholera, zaparkować w mieście?). Świetnie wyglądają też kostiumy - brudne, umorusane, poobdzierane - oraz ogólna charakteryzacja (chociaż jakoś mi się nie widzi, żeby prawdziwi żołnierze w dzień jakiejś większej bitwy spędzali po trzy godziny na własnej charakteryzacji, a gdy patrzę na Charlize Theron, coś myślę, że tyle to malowanie musiało trwać). I tak, piszę te słowa, zdając sobie sprawę z niedorzeczności np. wyglądu głównego antagonisty - bo przyznać trzeba, że choć niedorzeczny, to rzeczywiście dopracowany.
Przyznam się też, że w Mad Maxie pierwszy raz od dłuższego czasu zwróciłam uwagę na montaż. Film również za niego dostał nominację - co jest dla mnie dziwne, bo jakoś nie mogłam się często w zdjęciach połapać, to znaczy było to wszystko kręcone tak, że nie wiedziałam, czy teraz to zły bije dobrego, czy może dobry złego (choć może była to też kwestia tego, że wszyscy byli brudni i w sumie wyglądali całkiem podobnie). A jeżeli przy nominacjach jesteśmy - nominacja Mad Maxa za zdjęcia, a ominięcie Dziewczyny z portretu w tej kategorii to jakieś nieporozumienie, szczególnie że amerykańska rozwałka wcale się w tej kategorii jakoś specjalnie nie wybija (choć owszem, zdjęcia są bardzo dobre ogólnie). Przyznam jednak, że z kolei efekty specjalne są świetne, i bardzo wysokobudżetowe. Choć obok tych z cyklu Patrzcie-Wszyscy-I-Myślcie-Ile-Poszło-Na-To-Kasy-Którą-Mogliśmy-Wydać-Na-Organizacje-Charytatywne w filmie pojawiają się też efekty mniejsze w skali, a o wiele lepsze w ogólnym wyrazie - na przykład niesamowita ręka Furiosy (a raczej: częściowy brak tejże), która to jakoś od razu przypomniała mi o Ex Machinie i mechanicznym ciele Alicii Vikander (ten drugi film zresztą z Mad Maxem w kategorii efektów specjalnych konkuruje). Efekty ogólnie były jedynym powodem, dla którego żałowałam, że Mad Maxa nie oglądam na wielkim ekranie (choć sądzę, że w kinie prawdopodobnie - ze względu na Nicowatość fabuły - prawdopodobnie bym zasnęła). No, i może jeszcze przez dźwięk i w ogóle muzykę, które są mroczne, dziwne i szalone - dlatego właśnie tak dobrze pasują do tego mrocznego, dziwnego i szalonego filmu.
A jak na tym pięknym wizualnym tyle sprawdzają się aktorzy? Cóż - i oni w większości wyglądają, a nie budują jakieś niesamowicie głębokie psychologicznie postaci. Tom Hardy jako Max wypada porządnie, ale raczej nie zapędzałabym się w obwoływanie aktora geniuszem nowego pokolenia. W Zjawie jakoś mnie nie przekonał, i tutaj się to powtarza - może dlatego, że ze światem porozumiewa się głównie chrząknięciami i charknięciami? (Choć przyznam, że jest to najbardziej komunikatywnie chrząkający bohater, jakiego widziałam). Do gustu natomiast bardzo przypada mi relacja Maxa z Furiosą (Charlize Theron) i oczywiście sama Furiosa. Dwójka bohaterów na początku podchodzi do siebie z uwagą, ostrożnie, przeczuwając niebezpieczeństwo, ale po chwili zmuszona jest sobie zaufać, żeby przeżyć. Dla współczesnej kinematografii natomiast moim zdaniem niezwykle cenny jest tutaj cały wątek kobiecy, będący fantazją na temat tego, jak kobiety poradziłyby sobie w brutalnym, postapokaliptycznym świecie. Furiosa jest twarda, silna, walczy o swoje ideały i o jakąś tam sprawiedliwość, ratując zagrożone i dręczone kobiety, potem wielokrotnie ratuje Maxa, by na koniec uratować także całą swoją społeczność. Charlize swoją bohaterkę gra bardzo świadomie, i przy okazji reprezentuje ten typ kobiety, który mimo trudności (mówiłam już, że Furiosa nie ma ręki?) nie usiądzie i nie zacznie płakać, tylko zrobi wszystko to, co musi, żeby jakoś się w sytuacji odnaleźć. A, i jeszcze jedna nietypowa rzecz - film nie skończy się wątkiem w porze, w której nie wiadomo, czy się przeżyje kolejny dzień, na takie głupoty nie ma czasu. Oby więcej takich kobitek, szczególnie w kinematografii amerykańskiej! (I więcej w życiu, żebyśmy my - kobitki nie zawsze do końca silne - miały na kim się wzorować).
Ogólnie rzecz ujmując: Mad Max: Na drodze gniewu to film, który należy zobaczyć. Nie tylko ze względu na te wszystkie nominacje - mniej i bardziej zasłużone - ale żeby ponapawać się hipnotycznym ciągiem spójnych artystycznie obrazów. Nie obiecuję natomiast, że wszystkim obraz się spodoba - bo momentami, jak dla mnie, był po prostu trochę nudny.
Ogólnie rzecz ujmując: Mad Max: Na drodze gniewu to film, który należy zobaczyć. Nie tylko ze względu na te wszystkie nominacje - mniej i bardziej zasłużone - ale żeby ponapawać się hipnotycznym ciągiem spójnych artystycznie obrazów. Nie obiecuję natomiast, że wszystkim obraz się spodoba - bo momentami, jak dla mnie, był po prostu trochę nudny.
Tragedia.
OdpowiedzUsuńHm, Panie/Pani Dodo, bardzo dziękuję za tę opinię;-) Proszę tylko mi powiedzieć: skoro naprawdę nie podoba się Panu/Pani mój blog, to po co pan go czyta? To już drugi komentarz od Pana/Pani;-)
Usuń