piątek, 19 lutego 2016

FILM: Błyskawiczny Przegląd Oscarowy cz. 2, czyli "Joy" (reż. David O. Russell), "Steve Jobs" (reż. Danny Boyle) oraz "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął" (reż. Felix Herngren)







Nie lubię filmów biograficznych. Jeżeli ktoś staje się tematem filmu, od razu wiadomo, że coś musiało mu się udać, więc całość zakończy się hurraoptymistyczną konkluzją, że dana osoba uratowała cały świat/zmieniła świat/zostawiła po sobie coś, co zmieniło świat. I okej, w niektórych przypadkach jest to prawda - ale oglądanie filmów, o których wiadomo, że dobrze się skończą, jest po prostu nudne. Ale jeżeli ma się takie głupie ambicje jak ja, to się siedzi i się ogląda. I się nie narzeka. W ogóle. No, chyba że pisze się recenzje dla Nerwu Słowa, wtedy można. Troszeczkę. Albo bardzo. I tak nikt się nie zorientuje.


Jakkolwiek Joy by nie było przeciętne, trzeba przyznać, że dobrze czasem zobaczyć, że nie tylko my mamy pokręconą rodzinkę


Joy reż. David O. Russell


David O. Russell wyreżyserował też Poradnik pozytywnego myślenia (w którym główne role grali Jennifer Lawrence oraz Bradley Cooper, a na drugim planie pojawiał się Robert de Niro) i American Hustle (w którym słynny duet święcił triumfy, a bogatszy w zawodowe i życiowe doświadczenie aktor pojawiał się gdzieś w tle). Hm... jak dobrze, że amerykańskie kino dostarcza nam prawdziwej różnorodności, czyż nie? Normalnie nigdy nie wiadomo, czego się po filmie spodziewać. Szczególnie jeśli jest to film biograficzny mówiący o samotnej matce, która wynajduje mopa i - jak to mówi nam nasz wierny Filmweb - staje się milionerką (co widzimy oczywiście dopiero na końcu, jak ja kocham ten brak spoilerów!). Film został nominowany do Oscarów za pierwszoplanową rolę Jennifer (aktorka była nominowana już w sumie cztery razy, z czego raz wygrała), która otrzymała za nią Złoty Glob dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej w komedii lub musicalu (warto wspomnieć, że kobieta otrzymała już w sumie trzy Złote Globy - a przypomnę, że ma ona dopiero 25 lat!).
Wiecie, że filmowa Joy ma też synka? Pojawia się on w dwóch (!) miejscach.



Cóż - przyznać trzeba, że Joy do zaoferowania ma rzeczywiście ciekawą historię. Przeszkadza jednak, że wiemy, co się stanie, filozoficzne mądrości babci bohaterki też są momentami przesadzone (choć rozumiem, że chciano je zawrzeć, bo przecież każdy w słabszym momencie potrzebuje jakiejś otuchy), synka Joy mogłoby tutaj w ogóle nie być, bo o ile z córką występuje jakaś interakcja, o tyle synek pojawia się ze dwa razy, i to w tle. Denerwuje mnie też, że znów pojawia się tu trio Lawrence, Cooper i de Niro - bo owszem, wszyscy ci aktorzy są genialni, i bardzo dobrze ze sobą harmonizują, ale... już wystarczy. Naprawdę.

Przykład sceny, która została zrobiona tylko po to, żeby trailer i inne materiały promocyjne ładnie wyglądały

I o ile Joy jest rzeczywiście w wielu momentach dość trafne, jeżeli chodzi o refleksję ogólnożyciową i pokazywanie ludzkich zachowań (ach, ależ mnie de Niro wkurzał!), i o ile jak najlepiej życzę prawdziwej Joy Mangano (której życie podobno bardzo różni się od Joy filmowej), o tyle obraz jest filmem, który się po prostu bardzo szybko zapomina i który w widzu nie wzbudza żadnych większych emocji. Scenariusz nie we wszystkich momentach jest wybitnie dopracowany (przypominam toaletę), kwestie Coopera (który jednak gra bardzo dobrze jak na to, co mu napisano) momentami biorą się tak naprawdę znikąd, i ogólnie wszystko to jest kiczowato-słodkie. Może dlatego rola Lawrence jakoś mnie nie przekonała, choć nawet ja przyznam, że aktorka zagrała tutaj bardzo sprawnie (vide scena, w której pierwszy raz przychodzi do telewizji). I cieszę się też oczywiście, że mamy w kinie kolejną kobietę, która sobie radzi, a nie tylko siedzi i czeka na swojego księcia. Tylko dlaczego, kurczę, jest to wszystko tak jasno podane na talerzyku i polane lukrem?

Cooper + Lawrence + de Niro = skład, którego nikt się nie spodziewał!

Podsumowując: warto zobaczyć, jeśli potrzebujemy filmu, który w nieco nachalny i słodkawy sposób powie nam, że nieważne, jak bardzo ludzie nas nie lubią, bo i tak damy sobie radę. Albo gdy jesteśmy (psycho)fanem/fanką któregoś z aktorów. W innym razie - polecam porobić coś innego, bo Joy to film po prostu przeciętny.




Steve Jobs reż. Danny Boyle

 

Fassbender-Jobs albo Jobs-Fassbender w dramatycznej pozie

O Jobsie, bodaj największym w dziejach wizjonerze branży informatycznej, powstały dwa filmy fabularne i trzy biograficzne. Ten w reżyserii Danny'ego Boyle'a jest pierwszym, który widziałam i... jakoś nie mam ochoty oglądać kolejnych. Nawet mimo tego, że Steve Jobs to rzeczywiście bardzo dobry film.

Po pierwsze: doceniam wizję, która pokazuje nam Jobsa zawsze w momentach tuż przed swoimi kluczowymi wystąpieniami, na których prezentować będzie jedne z najważniejszych produktów Apple'a. Zawsze jest napięcie, jest stres, jest mnóstwo ludzi biegających dookoła i chcących załatwiać z Jobsem różne sprawy - i na tym tle rozgrywa się życie człowieka, który z jednej strony był geniuszem, który nie bał się bronić swojej wizji, a z drugiej po prostu nie dawał się lubić, co afektowało również jego życie rodzinne. Taka konstrukcja - dość nietypowa, jak na film hollywoodzki - dała mi nadzieję: może będzie to ta jedna biografia, która nie skończy się dobrze tylko dlatego, że jest biografią? Może? Może... ale nie. Jobs wprowadza swoją wizję na rynek, dostaje z powrotem swoją pracę, i oczywiście godzi się z córką, którą do tej pory zawsze miał gdzieś. Hurra... Ani słowa o późniejszej chorobie, ani słowa biograficznej notki. A szkoda.

No dobra, niech będzie - Fassbender gra bardzo dobrze, ale i tak wolę go w Makbecie

Nominacje dostali tu Michael Fassbender oraz Kate Winslet, za role odpowiednio pierwszo- i drugoplanową. Powiem szczerze, że... chyba zasłużenie. Bo przyznać trzeba, że Fassbender gra tutaj brawurowo - w pewnym momencie myślałam, że reżyser wstawił do filmu materiały archiwalne. I nie, nie jest to rola, którą będę wspominać z utęsknieniem, że Ach, jakie to było świetne i genialne, bo w tym roku Fassbender zrobił dla mnie coś genialnego tylko w całkowicie pominiętym przez środowisko przyznające nagrody Makbecie (był pierwszym Makbetem w adaptacji, który nie wydał mi się pierdołą życiową, tylko facetem ze strasznymi problemami) i raczej żadna rola tego nie przebije. Aktor w Stevie Jobsie zagrał jednak bardzo, bardzo sprawnie i - choć wiemy, że i tak Leo zgarnie statuetkę za wszystkie swoje poprzednie role, w końcu wreszcie mu się coś od Akademii należy - to ja bym chętnie Fassbendera w kolejce do statuetki postawiła tuż obok di Caprio, a ich obu nad Redmaynem. 
To zdjęcie jest wszędzie, bo tylko na nim Winslet jest ukazana samodzielnie, a nie jako dodatek do Fassbendera.

Jeżeli chodzi o Kate Winslet, to aktorka za swoją rolę dostała już Złoty Glob i nagrodę BAFTA, więc jest raczej murowaną kandydatką za drugi plan, chociaż dla mnie Alicia Vikander wcale w Dziewczynie z portretu nie była od niej gorsza (z drugiej strony, Alicia w ogóle powinna była zostać nominowana za Ex Machinę, ale to nieważne). Według mnie Winslet też zagrała tutaj bardzo sprawnie i wiarygodnie (jak mogłaby tego nie zrobić, skoro jest jedną z najlepszych współczesnych aktorek?), i jej rola podobała mi się bardziej niż Fassbendera, ale do prawdziwego geniuszu czegoś mi zabrakło (chociaż może po prostu ogólny dość przeciętny poziom filmu mi zaburzył obraz). Na szczęście Akademia nie nagradza za geniusz, tylko za... no właśnie - za co?


Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął (reż. Felix Herngren)


Jakby nie patrzeć, nawet jeśli ktoś - jak ja - woli książkę, musi przyznać, że Stulatka... ogląda się miło i przyjemnie.



Film na podstawie genialnej i pełnej humoru powieści Jonasa Jonassona został nominowany do Oscarów za charakteryzację i fryzury, razem z Mad Maxem i Zjawą. I choć wiadomo, że skandynawski obraz raczej nie ma szans, warto go zobaczyć z paru powodów - między innymi dla Roberta Gustaffsona, który gra tytułowego Alana, sam mając lat... pięćdziesiąt (nie zorientowałam się prawie do połowy filmu, kiedy to doszłam do wniosku, że stulatek raczej już nie biega po planie filmowym). Film idealny na niedzielny relaks rodzinny - choć dla mnie lepiej czytało się książkę, chociażby dlatego, że była dłuższa. Obraz pomija też niektóre świetne wątki - podróży z gułagu do... Korei Północnej, żonę Huberta i wiele, wiele innych. Alan filmowy jest też, niestety, Alanem głupim - a mi po lekturze wydawało się, że był on niesamowicie inteligentny, tylko po prostu... specyficzny. Niemniej jednak: polecam oba. I cieszę się, że film ten znalazł się na liście oscarowych nominacji - ostatnio jakoś polubiłam kino skandynawskie (może dlatego, że ostatnio po prostu coraz częściej jestem w stanie je zobaczyć, nie tylko w kinie, ale też na kanałach filmowych typu jakieś kanalplusy i inne filmboksy). 

W zasadzie to dalej zastanawia mnie, ile słonia było prawdziwe, a ile było kwestią efektów specjalnych

 
P.S. W najbliższym czasie będzie się na Nerwie Słowa działo bardzo, bardzo dużo - nie tylko dlatego, że powoli zdrowieję i będę w stanie wreszcie pójść do kina, ale też dlatego, że moja głowa wprost pęka od nowych pomysłów na wpisy. Szczególnie ważnym źródłem inspiracji są dla mnie rozdane ostatnio nagrody - Grammy i BAFTA - ale to jedynie wierzchołek góry lodowej. Już nie mogę się doczekać! 

P.S. 2 Coraz częściej dochodzę do wniosku, że Oscary to w dużej części opium dla ludu robione pod publiczkę, a nie z docenienia prawdziwej, dobrej, wręcz arcydzielnej sztuki filmowej. Na szczęście - jak napisałam powyżej- rozdane już zostały BAFTY, które wydają się o wiele bardziej miarodajne, albo przynajmniej - o wiele bardziej trafiają w mój gust w zakresie nominacji (np. nominowano Alicię Vikander za Ex Machinę w roli drugoplanowej i Alicię Vikander za Dziewczynę z portretu w roli pierwszoplanowej, co o wiele bardziej odpowiada rzeczywistości). Szczególnie ciekawe wydają mi się nominacje za film obcojęzyczny - zwłaszcza Dzikie historie, których recenzja już w przyszłym tygodniu. Zapraszam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz