Niektóre książki czytamy, by dowiedzieć się czegoś nowego o świecie. Inne – by podczas lektury pomyśleć o czymś ważnym. A po opowieści z ostatniej grupy sięgamy dla rozrywki – by poczuć się lepiej, uśmiechnąć się i mieć z czytania dobrą zabawę. Hotel Marigold, książka Deborah Moggach napisana w 2004 roku, wydana niedawno przez Dom Wydawniczy REBIS, na szczęście – jak wszystkie dobre powieści – łączy w sobie cechy charakterystyczne dla wszystkich tych trzech grup. Na skutek tego do rąk dostajemy powieść mądrą, ciepłą i przyjemną w czytaniu, która jest świetną rozrywką na ciemne i ciche wieczory. A także – pierwszym krokiem ku podróży do Indii. Bo wierzcie mi – po lekturze będziecie chcieli do tego kraju pojechać na najbliższe wczasy. Albo spędzić tam swoją emeryturę.
Historia opowiadana przez brytyjską autorkę mówi o grupie emerytów, która wyjeżdża do Indii, by tam spędzić spokojne (ostatnie?) dni w luksusowym Hotelu Marigold. Osoby te różnią się życiowymi doświadczeniami, przyzwyczajeniami, charakterem, a także stopniem ekscentryczności, ale wszystkich łączy jedno: Wielka Brytania w jakiś sposób rozmija się z ich oczekiwaniami. I mimo że większość jest do Indii z początku nieprzekonana (z najróżniejszych powodów), po pewnym czasie zaczynają w tym egzotycznym kraju odnajdywać wypełnienie swoich tęsknot i nostalgii. Bardzo często w całkowicie zwariowany sposób, który – mam wrażenie – nie mógłby zaistnieć nigdzie indziej, niż właśnie w Indiach.
No właśnie – Indie. Deborah Moggach robi z Indiami coś bardzo, bardzo ciekawego. Hotel Marigold bowiem absolutnie nie jest peanem na ich cześć. Wprost przeciwnie, co pewien czas pojawiają się w nim szczegółowe opisy indyjskiego bałaganu, sporadycznego braku profesjonalizmu (pijany kucharz, lekarz od chorób wenerycznych leczący normalne choroby), ogólnej bylejakości i prowizoryczności. Ba, w tle pojawia się nawet handel narkotykami! I jak można spodziewać się, że ktokolwiek po takim opisie chciałby tam pojechać nawet na kilka dni? A właśnie – można. Bo jednocześnie Indie są miejscem, w którym kobiety chodzą w kolorowych sari i malują sobie czerwone kropki na czołach (bindi), ludzie są w stanie (w przeciwieństwie do zdystansowanych Anglików) głośno przeklinać, śmiać się i płakać, a czasem nawet modlą się do plakatów filmowych. Gdzie palą kadzidełka i chodzą do duchowych przewodników, by się do nich przytulić. A w przerwach jedzą kolorowe potrawy na ulicy. To wszystko sprawia, że mimo wszystko Indie stają się dla bohaterów swego rodzaju azylem – z jednej strony niezrozumianym, i przez to ekscytującym, a z drugiej bezpiecznym, bo momentami tak podobnym do dawnej Anglii. Co nie zmienia faktu, że sami Hindusi w książce najczęściej chcieliby pojechać właśnie do Anglii, bo to ona im zdaje się właśnie takim azylem.
Z tego, co zrozumiałam, macie szansę na drugie życie, ale dopiero jak umrzecie – mówiła Madge. – A niektórzy z nas mogą rozpocząć od nowa, jeszcze kiedy żyją. [str. 268]
Powieść Deborah Moggach nie opowiada jednak tylko o emerytach – pokolenie młodsze również ma tu swoją rolę do odegrania. Okazuje się jednak, że nawet bardziej sprawne kolana czy mniej siwych włosów wcale nie oznaczają mniejszej liczby problemów na głowie. O ile bowiem emeryci z Hotelu Marigold w Indiach w wielu wypadkach znaleźli ukojenie, o tyle ich dzieci (często już pięćdziesięcioletnie) wciąż nie znajdują odwagi, by, jak ich rodzice, rzucić wszystko w przysłowiową cholerę i zająć się własnymi marzeniami i pragnieniami. A szkoda – choć, z drugiej strony, chyba mają jeszcze na to trochę czasu. Bo ten, kto powiedział, że starość nie jest czasem na pełnię życia, nigdy nie czytał Hotelu Marigold.
Napisać muszę jeszcze o jednej rzeczy: rasizmie, który w opowieści pojawia się – zwłaszcza u niektórych rezydentów hotelu – na początku w dość wyraźnej formie (to znaczy to nie jest tak, że ja nie lubię Hindusów, ale dlaczego jest ich tak dużo?), a potem, co ciekawe, powoli zanika. Mam wrażenie, że Moggach bardzo celnie ujęła takie charakterystyczne dla Brytyjczyków podejście do obcokrajowców – niechętne, ale w miarę kamuflowane, bo przecież nie wypada się z tym obnosić, a tak to może sami wyjadą i nie będą zawracać głowy. Bardzo trafne, co stwierdzam z perspektywy człowieka, któremu dane było w Anglii przeżyć prawie miesiąc.
Podsumowując: Hotel Marigold nie jest raczej Literaturą Epokową, która według krytyków zmieni cały świat, ale przy której czytaniu kilka razy zdarzy nam się, zwykłym czytelnikom, mimochodem przysnąć. Książka Deborah Moggach to jednak powieść niezwykle przyjemna i ciepła (choć bardzo nie lubię tego słowa, muszę przyznać, że jest ono idealnym podsumowaniem historii), z dobrze naszkicowanymi bohaterami, których losem rzeczywiście się przejmiemy i wzruszymy – dość często nawet się roześmiejemy. Jednocześnie historia ta oddaje niepowtarzalną atmosferę Indii (która mi jest znana, przyznaję, głównie z rodzinnych opowieści i paru bollywoodzkich filmów), do których - mimo wszystkich ich wad – będziemy po lekturze chcieli pojechać. I to jest chyba największa siła tej książki – że zaraz po jej przeczytaniu sprawdziłam, gdzie jest najbliższa biblioteka z przewodnikiem po Indiach, cenę sari (na Amazonie można kupić przepiękne już za 160 złotych!). Wieczorem natomiast poszukam indyjskich przepisów w swoich książkach kucharskich. A za parę lat – jadę do Indii!
Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję Domowi Wydawniczemu REBIS.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz