Nie jestem wojującą katoliczką, która uważa, że wszystko, co mówi i robi Kościół, jest wspaniałe i słuszne. Nie jestem też osobą, która najchętniej wysadziłaby wszystkie kościoły w powietrze, złowieszczo uśmiechając się pod nosem (dotyczy to też meczetów, synagog, cerkwi i tak dalej). A jednak napisać tekst o Spotlight, najnowszym filmie Toma McCarthy'ego, jest mi trudno. Bardzo trudno, szczególnie że wciąż odrobinę trzęsą mi się ręce. Choć na dobrą sprawę nie powinny - nie jestem zakonnicą (ani tym bardziej księdzem), nie biorę udziału w cotygodniowych zebraniach koła parafialnego, na własnej skórze nie doświadczyłam problemu w Spotlight omawianego, nie znam też nikogo, kto by takie doświadczenia miał. A jednak - trzęsą mi się ręce. Bo ten film, mówiący o grupie dziennikarzy przygotowującej reportaż na temat molestowania seksualnego przez Kościół katolicki w Bostonie, ogląda się nie jak dramat obyczajowy. Bliżej mu do filmów typu Pianista albo książek jak Władca much czy Rok 1984, w których groza jest niewidoczna, ale wszechogarniająca i obezwładniająca. I choć w zasadzie dzisiaj środa, więc post nie powinien się pojawić, mam wewnętrzną potrzebę jak najszybszego opisania tego filmu.
Oto jest bowiem dziennik The Boston Globe, ze swoją drużyną specjalną zwaną Spotlight. Składa się ona w sumie z czterech dziennikarzy, którzy zajmują się historiami z cyklu na pierwszą stronę - tymi ogromnymi, społecznie kontrowersyjnymi materiałami, które trudno czytać, a jeszcze trudniej z początku w nie uwierzyć. Gdy zmienia się redaktor naczelny gazety, na wokandę trafia akurat sprawa adwokata zajmującego się pedofilią w bostońskim Kościele. Spotlight wgłębia się w sprawę i po krótkim czasie odkrywa, że pedofilia ta nie była kwestią jednego czy dwóch księży - liczba była o wiele większa (prawie dziewięćdziesięciu!!!). Hierarchowie kościelni natomiast, zamiast chociaż przyjrzeć się temu zjawisku, zamiatali wszystkie sprawy pod dywan, dogadując się z rodzinami ofiar pod stołem, utajniając je, a feralnych księży... przesuwając do innych parafii.
I teraz refleksja światopoglądowa, stricte niezwiązana z recenzją: jakim, do cholery jasnej, skurwysynem trzeba być, żeby molestować dzieci? Kurwa mać! I potem się Kościół dziwi, że ojej, my jesteśmy tacy biedni i na świecie nas nie lubią! No ciekawe, kurwa, dlaczego. I owszem, to, co właśnie napisałam, nie oddaje głębi problemu, nie jest wdawaniem się w psychologię ofiary i oprawcy (bo tak tych księży należy nazwać, kurwa, no) - ale jest pierwszą reakcją, która przychodzi po obejrzeniu filmu. Szczególnie, że Spotlight bardzo dobrze pokazuje, jak osoby z różnych środowisk nie reagowały na to, co działo się tuż przed ich zbiorowym nochalem. I jak - gdy dziennikarze już zaczynali węszyć - w bardzo dużej części próbowali wszystko zatuszować, bo przecież nic się nie stało!
Spotlight zwraca też uwagę na inną rzecz - przyczyny. To znaczy nie przyczyny pedofilii jako takiej (choć jest sugestia, że wiąże się to z celibatem, w co jestem w stanie uwierzyć bez zagłębiania się w żadne konkretne dane, ale to temat na inny tekst), ale przyczyny, przez zazwyczaj dwunasto- czy trzynastoletni chłopcy robili wszystko, co ten ksiądz czy inny proboszcz im kazał. I nie, nie jestem psychoanalitykiem, żeby z całą pewnością stwierdzić, czy to tylko filmowa fantazja, czy tak rzeczywiście jest, ale coś chyba w tym musi być - że, szczególnie w biednych i religijnych rodzinach, ksiądz jawi się jako swoista emanacja Boga na tym świecie. Kiedy więc ksiądz mówi, że zabierze Cię na spacer, a potem nagle zaczyna Cię dotykać, nie oponujesz - bo Twoim zdaniem to Bóg w jakiś sposób przez niego przemawia. I sądzę, że takie wytłumaczenie temu dwunastoletniemu chłopcu, który nie za bardzo wie, co się dzieje, wystarcza. Jest to świetnie pokazane w filmie, podczas rozmów z ofiarami. W ogóle w filmie jest cały mechanizm tego zjawiska świetnie pokazany - scenariusz rzeczywiście zasługuje na uznanie. Nie ma tu bowiem ani jednej niepotrzebnej sceny, a sama akcja, jak już pisałam, rozgrywa się tak, jakby był to thriller. (Choć sama tematyka bardziej przypomina horror).
I chociaż mówiąc o tym filmie, niezwykle trudno jest skupić się na niuansach gry aktorskiej, trzeba zaznaczyć wyraźnie, że cała obsada robi tutaj kawał dobrej roboty, dzięki której całą rzecz ogląda się - w sensie filmowym - niezwykle sprawnie i dzięki której może ona nieść ze sobą tak ogromny ładunek emocjonalny, niezakłócany wyłapywaniem niesmaczków w kunszcie. Genialni są tutaj wszyscy, którzy pojawiają się na ekranie. Na pierwszy plan wybijają się oczywiście członkowie dziennikarskiej grupy, z Rachel McAdams i Markiem Ruffalo na czele. Oboje aktorzy dostali nominacje do Oscarów za role drugoplanowe - i choć dziwi mnie, że Mark został potraktowany jako drugi plan, myślę, że może rzeczywiście w Spotlight pierwszy plan tworzą nie aktorzy, a historia. Oboje aktorzy nie grają, oni są swoimi postaciami, i dzięki temu można zapomnieć, że ogląda się film, i po prostu się w niego zagłębić. Partnerują im m.in. Michael Keaton, John Slattery, Brian d'Arcy James (ach, ten Smash!) oraz Stanley Tucci (Igrzyska śmierci, Burleska), którzy również bardzo dobrze wypadają. Jedyne co - z początku bardzo denerwował mnie specyficzny szczękościsk Marka Ruffalo, ale przestałam o nim myśleć gdzieś po dziesięciu minutach, i teraz uważam, że wręcz uwiarygadnia to postać.
Obawiam się, że Spotlight i wszystkie jego pochlebne recenzje odebrane zostaną - szczególnie przez ludzi mocno związanych z Kościołem katolickim - jako kolejny wyraz ateistycznej propagandy. Ale wiecie co? Nikt nie mówi, że Kościół sam w sobie jest całkowicie i niewyobrażalnie zły. Bo też nie jest - urządza akcje charytatywne, pomaga biednym, niektórych nawet motywuje do polepszania własnego charakteru. Jest mnóstwo zakonników, którzy życie poświęcają myśleniu, zastanawianiu się, refleksji, i którzy starają się postępować jak najlepiej. Ale jednocześnie to, co pokazuje film, i co NIE JEST jakąś tam fantazją ateistycznego bełkotu, tylko RZECZYWISTOŚCIĄ, w której dorośli mężczyźni mający dążyć do jakiegoś obiektywnego ideału moralnego MOLESTOWALI I SEKSUALNIE WYKORZYSTYWALI KILKUNASTOLETNIE DZIECI, często szczerze wierząc, że NIE ROBIĄ NIC ZŁEGO (co też jest w przerażający sposób w filmie pokazane). Co więcej, mnóstwo ludzi na wysokich stanowiskach zdawało sobie z tego sprawę i NIE ZAREAGOWAŁO, bo ich reakcja jednoznaczna byłaby z pijarowym blamażem. A gdy sytuacja stawała się nagląca, rodzinom ofiar proponowano tak naprawdę nie ugodę, ale łapówkę za milczenie, natomiast księdza... przenoszono do innej parafii. Tak, parafii, w której były KOLEJNE DZIECI. I wiecie co? I takie rzeczy dzieją się też dzisiaj. I co? I nikt nie reaguje.
Dlatego chwała Bogu za filmy, które może w jakiś sposób uświadomią przynajmniej małej części społeczeństwa, że pan, który nosi sutannę, wcale nie musi być emanacją Boga na Ziemi. I że trzeba reagować. Zawsze. A sam film - godny wszelkich nagród.
I chociaż mówiąc o tym filmie, niezwykle trudno jest skupić się na niuansach gry aktorskiej, trzeba zaznaczyć wyraźnie, że cała obsada robi tutaj kawał dobrej roboty, dzięki której całą rzecz ogląda się - w sensie filmowym - niezwykle sprawnie i dzięki której może ona nieść ze sobą tak ogromny ładunek emocjonalny, niezakłócany wyłapywaniem niesmaczków w kunszcie. Genialni są tutaj wszyscy, którzy pojawiają się na ekranie. Na pierwszy plan wybijają się oczywiście członkowie dziennikarskiej grupy, z Rachel McAdams i Markiem Ruffalo na czele. Oboje aktorzy dostali nominacje do Oscarów za role drugoplanowe - i choć dziwi mnie, że Mark został potraktowany jako drugi plan, myślę, że może rzeczywiście w Spotlight pierwszy plan tworzą nie aktorzy, a historia. Oboje aktorzy nie grają, oni są swoimi postaciami, i dzięki temu można zapomnieć, że ogląda się film, i po prostu się w niego zagłębić. Partnerują im m.in. Michael Keaton, John Slattery, Brian d'Arcy James (ach, ten Smash!) oraz Stanley Tucci (Igrzyska śmierci, Burleska), którzy również bardzo dobrze wypadają. Jedyne co - z początku bardzo denerwował mnie specyficzny szczękościsk Marka Ruffalo, ale przestałam o nim myśleć gdzieś po dziesięciu minutach, i teraz uważam, że wręcz uwiarygadnia to postać.
Obawiam się, że Spotlight i wszystkie jego pochlebne recenzje odebrane zostaną - szczególnie przez ludzi mocno związanych z Kościołem katolickim - jako kolejny wyraz ateistycznej propagandy. Ale wiecie co? Nikt nie mówi, że Kościół sam w sobie jest całkowicie i niewyobrażalnie zły. Bo też nie jest - urządza akcje charytatywne, pomaga biednym, niektórych nawet motywuje do polepszania własnego charakteru. Jest mnóstwo zakonników, którzy życie poświęcają myśleniu, zastanawianiu się, refleksji, i którzy starają się postępować jak najlepiej. Ale jednocześnie to, co pokazuje film, i co NIE JEST jakąś tam fantazją ateistycznego bełkotu, tylko RZECZYWISTOŚCIĄ, w której dorośli mężczyźni mający dążyć do jakiegoś obiektywnego ideału moralnego MOLESTOWALI I SEKSUALNIE WYKORZYSTYWALI KILKUNASTOLETNIE DZIECI, często szczerze wierząc, że NIE ROBIĄ NIC ZŁEGO (co też jest w przerażający sposób w filmie pokazane). Co więcej, mnóstwo ludzi na wysokich stanowiskach zdawało sobie z tego sprawę i NIE ZAREAGOWAŁO, bo ich reakcja jednoznaczna byłaby z pijarowym blamażem. A gdy sytuacja stawała się nagląca, rodzinom ofiar proponowano tak naprawdę nie ugodę, ale łapówkę za milczenie, natomiast księdza... przenoszono do innej parafii. Tak, parafii, w której były KOLEJNE DZIECI. I wiecie co? I takie rzeczy dzieją się też dzisiaj. I co? I nikt nie reaguje.
Dlatego chwała Bogu za filmy, które może w jakiś sposób uświadomią przynajmniej małej części społeczeństwa, że pan, który nosi sutannę, wcale nie musi być emanacją Boga na Ziemi. I że trzeba reagować. Zawsze. A sam film - godny wszelkich nagród.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz