Dawno, dawno temu, w galaktyce wcale nie tak bardzo
odległej, aby zostać prawdziwą gwiazdą, trzeba było talentu, chęci i
niezliczonych godzin nużących ćwiczeń. Na szczęście te czasy
średniowiecznego ciemnogrodu już minęły – dzisiaj każdy może zostać
celebrytą; wystarczy, że będzie miał dostęp do Internetu i rozwinięte
umiejętności autopromocji. [post humorystyczno-obyczajowy]
Pierwsze kroki
Co zrobić, by stać się sławnym i ujrzeć swoje imię na
wszystkich popularnych serwisach? Po pierwsze: założyć konto na
Facebooku. Wiadomo, że osoba, która nie ma na tym portalu swojej strony,
po prostu nie istnieje. Nie trzeba wymyślać chwytliwej nazwy; wystarczy
kreatywne użycie Caps Locka (np. AnNNNNAAA KOWWWWalskaaaaAAAAAA lub
nagromadzenie popularnych ostatnimi czasy skrótów myślowych służących do
wyrażania głębokich myśli i przeżyć (Anna Kowalska <3 LOL xDDD). Po
założeniu swojego profilu trzeba koniecznie wstawiać słit focie
wykonywane w domowej łazience (w pełnym makijażu, niekoniecznie pełnym
ubraniu i obowiązkowo z ustami ułożonymi w kaczy dzióbek u pań; panowie
powinni mieć goły tors i naprężone do granic możliwości zalążki mięśni
brzucha) oraz profesjonalnie wykonywaną (tak, lustrzanka
kupiona za pół wypłaty ojca naprawdę sprawia, że jesteś alternatywnym i
niedocenianym przez głupich krytyków fotografem) dokumentacją imprez
(najlepiej, żeby wszyscy na zdjęciach byli mocno niedzisiejsi;
dodatkowym atutem jest każdy nieprzytomny leżący w swoich wydzielinach),
najlepiej w odstępach cotygodniowych, żeby wszyscy widzieli, jak bardzo
towarzyskim i cool się jest. Do każdego komentarza naszych friendsów należy
ustosunkować się w ciągu maksymalnie dwudziestu minut, używając jak
najwięcej emotikonów i angielskich słów (niekoniecznie przez nas
rozumianych) oraz popełniając jak największą liczbę błędów
ortograficznych (inaczej ochrzczeni zostaniemy kujonami, służbistami lub tymi debilami, co tylko o literkach myślą, bo mają takie beznadziejne życie).
Dziewczęta powinny również obrzucać się pseudokomplementami
wyrażającymi tak naprawdę od lat skrywaną nienawiść do osoby, której
zdjęcie właśnie komentują (LOOOL!!! jesteś taka pienkna!!! omg nie mogę przestać luking!!! jesteś moją bff!!!).
Nie można zapominać również o edytowaniu opisu profilu w sposób jak
najmniej odbiegający od normy, ale pozwalający wyróżnić się z tłumu, a
jednocześnie pokazujący nasz wrażliwy charakter przez masowe stosowanie
wielokropków (dobry opis: jestem taka sobie… raz cicha, raz głośna,
raz miła, a raz niekoniecznie… możecie mnie kochać albo nienawidzić… ale
ja wszystkich Was uwielbiam!!!; zły opis: w wieku ośmiu lat napisałam krytykę poglądów Schopenhauera, odnosząc się jednocześnie do ideologii marksistowskiej).
Co dalej?
Po pokazaniu swojej głębokiej osobowości na Facebooku
przychodzi czas na wybranie swojej życiowej drogi. Aby nasze nazwisko
zyskało rzeszę wielbicieli, można spróbować stworzyć zabawny mem
(polecam fotografowanie naburmuszonych kotów, chciwych zakupoholiczek
oraz naćpanych kolegów), dorobić do niego krótki tekst (najlepiej
rymowany) i modlić się o łaskę internautów i redaktorów Kwejka; dość
łatwym wyjściem jest również kręcenie filmików z intelektualnym przesłaniem (mój ulubiony przykład: Hej, dziewczyny! Czy wiecie, że im mniejsze macie piersi, tym bliżej waszych serc mogę się znaleźć?),
jednak tutaj istnieje dość spore ryzyko, że nasza twórczość
potraktowana zostanie słynnym już obrazkiem przedstawiającym Willa
Smitha leżącego na szpitalnym łóżku z nie mniej słynnym komentarzem
(mniej zorientowani niech w tym miejscu skorzystają z Wujka Google).
Jeżeli jesteśmy nieco bardziej ambitni i dysponujemy pewnymi
możliwościami finansowymi, możemy nagrać czteroakordową (w najlepszym
wypadku) piosenkę z przejmującym tekstem (Baby, baby, baby oh/Baby, baby, baby oh/Baby, baby, baby oh lub, mój osobisty hicior, Yesterday was Thursday, Thursday/Today it’s Friday, Friday/[...]/Tomorrow is Saturday), będące świadectwem naszej obiektywnie uznanej fajności (Cztery osiemnastki tylko w moim samochodzie) i, rzecz jasna, posiadające automatycznie podrywającą odbiorców do tańca melodię (Łopa-opa Gangnam Style!!!).
Nie powinniśmy również odrzucać artystycznych inspiracji dostarczanych
nam przez życie – najlepsze kawałki pochodzą przecież najczęściej z
codziennej egzystencji (ALE URRRRRWAŁ!!!), jeżeli będziemy
uważni, nasze filmiki wstawiane na YouTube (i, koniecznie, udostępniane
na mordoksięgu – czyt. Facebooku) mogą bić rekordy popularności,
jednocześnie przysparzając nam chmar fanów. Jeżeli żadne z powyższych
rozwiązań nam nie odpowiada, chwyćmy rączo za gitarę basową (to ta
długa, co ma tak dziwnie mało strun) i załóżmy zespół rockowy wykonujący
głównie utwory Johna Cage’a (ze szczególnym uwzględnieniem jego 4’33”). Co? Nie macie za grosz słuchu? Naprawdę – to absolutnie nic nie szkodzi…
Ciężka droga do sławy
Jednak nie spodziewajmy się, że nasze poszukiwanie
popularności będzie okraszone jedynie zwycięstwami. Niestety, trzeba
będzie użerać się z brakiem życzliwości administratorów stron,
(pseudo)inteligencją internautów gotowych wniwecz obrócić każdy nasz
wysiłek jednym okrutnym słowem oraz przerwami w dostawach prądu. W
takich chwilach przypomnijmy sobie biograficzny film o popularnym
ostatnimi czasy kanadyjskim wokaliście i wesoło zaśpiewajmy nasze
życiowe motto kochającej blask reflektorów gwiazdy: Never say never!
P.S. Dzisiaj mój bardzo, bardzo dawny tekst, bo bardzo, bardzo zatęskniłam za tamtymi czasami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz