wtorek, 26 stycznia 2016

FILM: Piękne i bezsensowne dłużyzny, czyli "Zjawa" (reż. Alejandro Inarritu)



 

 
Obiecałam sobie, że w tym roku obejrzę wszystkie filmy nominowane  do Oscara. Miałam nadzieję na długie seanse pełne artystycznych wrażeń, kreatywne uniesienia, wieczorne rozmowy i wymianę refleksji. Zaczęłam zatem w euforii, już ciesząc się na swoje intelektualne przygody.
Zamiast nich dostałam... Zjawę.

Ale od początku.
Leonardo jest główną osią filmu. W tym sensie, że na ekranie jest właściwie przez dwie godziny na dwie i pół, które trwa film.


Po pierwsze: mamy tutaj Leonardo di Caprio. Leonardo jest dobry w każdym filmie, szczególnie teraz, gdy jest już nieco starszy i wygląda jak dojrzały mężczyzna, a nie jak wymuskany blondynek z Romea i Julii. Z drugiego planu co prawda wybija się kilka nazwisk: Kristoffer Joner (bardzo sprawny w Fali), Domhnall Gleeson jako Kapitan Andrew Henry (ostatnio bardzo mi się podobał w Ex Machinie) oraz Tom Hardy jako John Fitzgerald (Tom zagrał też główną rolę w Mad Maksie, drugim najpoważniejszym kandydatem do Oscara, a za swoją rolę w Zjawie jest nominowany do tej nagrody jako aktor drugoplanowy), ale ich nazwiska to - niestety - nie synonim jakości gry aktorskiej, jak to dzieje się z Leosiem.

Zaczyna się dobrze - jest obóz przemytników (zdobywaczy?) skór, pada śnieg, ogólnie zimno i śmierdzi (naprawdę, smród niemytych ciał jest się w stanie wyczuć, siedząc przed ekranem). Nagle obóz najeżdżają Indianie (rdzenni Amerykanie?), bo biali przemytnicy wkroczyli na ich ziemie (całość dzieje się w XIX wieku, więc wtedy to był bardzo popularny motyw). Biali uciekają łodzią pod przywództwem Leosia, za cel obierają sobie kolejny fort/obóz, do którego jednak mogą jedynie dojść, a nie dopłynąć. Ruszają więc w wędrówkę przez lasy. O świcie Leoś wyrusza samotnie na ekspedycję (dalej nie wiem, dlaczego samotnie), podczas której zostaje zaatakowany przez niedźwiedzia (piękna animacja!). Po ataku Leoś jest całkowicie niezdolny do samotnego chodzenia, więc trzeba go nieść, co po pewnym czasie staje się zbyt uciążliwe. (POWAŻNY SPOILER) Kapitan wydaje więc rozkaz, by Leosia zostawić w lesie, w którym zostają z nim jego syn, jakiś młodzieniec oraz najbardziej niechętny mu członek kompanii - Fitzgerald (Tom Hardy), by doczekać jego śmierci i wyprawić mu godny pogrzeb. Fitzgerald w końcu porzuca Leosia, przy okazji zabijając jego syna, i prowadząc ze sobą drugiego młodzieńca. (KONIEC POWAŻNEGO SPOILERU) Leoś, jeszcze niezbyt zdolny do ruchu, postanawia się zemścić na mężczyźnie, i reszta filmu pokazuje jego drogę przez śnieg, las i jeszcze więcej śniegu wymieszanych z końskimi wnętrznościami.
Tom Hardy niby coś tam gra, ale gdzie mu do Marka Rylance'a z Mostu szpiegów...


 

Brzmi trochę jak thriller, prawda? Niestety takowym filmem nie jest. Zjawa trwa dwie i pół godziny (!), i po prostu wydaje się o wiele, wiele za długa. Dialogi (których jest stosunkowo mało) jeszcze jakoś ujdą, choć oczywiście też są trochę przeciągnięte, natomiast wszystkie inne sceny to po prostu dłużyzny, które można by skomasować w film półtoragodzinny, wcale nie tracąc jego atmosfery. Pomijam już samą budowę scenariusza, który na siłę próbuje wpleść wątki drugoplanowe, ale za bardzo mu to nie wychodzi. I odpowiedzmy sobie na jeszcze jedno pytanie: czy nie widzieliśmy takiego samego filmu już tysiąc razy? Mężczyzna mszczący się na drugim za osobiste krzywdy, pokonujący wszystkie przeszkody na drodze do przeciwnika? Niepokojąco to wszystko wtórne.

Scenariusz, niestety, na którym wszystko się w Zjawie opiera, ma też błędy, które niby są małe, ale które irytują, szczególnie jeśli film ogląda się razem z kimś, kto jest lekarzem. Jeżeli mianowicie ktoś ma uraz nóg i nie może przez tydzień w ogóle chodzić, to po dwóch minutach pływania sprawność nagle mu nie wróci. Tak samo w wodzie, która ma mniej niż 10 stopni Celsjusza, nie da rady wytrzymać tych pięciu czy ośmiu minut, bo umrze na hipotermię. Po prostu. Nawet jeśli ma się na sobie niedźwiedzie futerko, które przecież nie okrywa całego ciała.

Tak, wątek miłosny też tu jest, bo co to za amerykański film bez historii miłosnej?

Jeżeli jednak nie przeszkadza nam okropny schematyzm, możemy Zjawę obejrzeć dla kadrów i dla scenografii. Kadry są bowiem niezwykle pomysłowe, z kamerą pokazującą wszystko w nieco inny sposób niż ten, do którego jesteśmy przyzwyczajeni - od dołu, od góry, na ukos. Artystyczny pietyzm zdjęć idealnie harmonizuje ze scenografią - śniegiem, mrozem, ziąbem. Bardzo dobrze ucharakteryzowani i ubrani są też członkowie kompanii - jak pisałam wyżej: aż czuć ich odór, potu i różnych chorób. Za zdjęcia, scenografię, kostiumy, charakteryzację rzeczywiście można Zjawę polubić, tak samo jak za bardzo ładne efekty w postaci dwóch niedźwiedzi (chociaż gdzie im do takiej - choć o wiele bardziej minimalistycznej - Ex Machiny). 

Na koniec znowu zdjęcie Leosia. W sumie tak wygląda cały film - Leoś, Leoś, Leoś, drzewa, Leoś.

Szczerze mówiąc - z jednej strony Zjawa wydaje mi się trochę ugrzeczniona, z niezwykle patetycznym i przez to banalnym zakończeniem, idąca według schematu i aktorsko nieoferująca wiele poza bardzo dobrą rolą Leonardo di Caprio (Tom Hardy i Domhnall Gleeson właściwie też dobrze grają, ale żadna z tych ról nie jest jakimś wybitnym aktorskim drugoplanowym objawieniem). Z drugiej nie mogę odmówić jej całkiem dobrej artystycznej wizji, z pięknymi krajobrazami, realistycznymi kostiumami i przede wszystkim genialnymi zdjęciami. Na pewno warto ten film zobaczyć, chociażby po to, by przekonać się na własnej skórze, co to za dzieło w tym roku tak niesamowicie zachwyciło Amerykanów, że aż przyznali mu 12 nominacji do Oscara. Tylko że chyba lepiej poczekać i obejrzeć film w Internecie za dwa czy trzy miesiące niż iść na niego do kina, bo te dwie i pół godziny będą nam się bardzo dłużyć.



2 komentarze:

  1. Recenzja jest prosta, pretensjonalna i gratuluję gustu. Życzę pokory na nowy rok :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może i pretensjonalna, ale to mój blog i nikogo nie zmuszam do jego czytania:-) A ja na Nowy Rok życzę więcej dystansu;-)

      Usuń