piątek, 8 stycznia 2016

FILM/SERIAL: Nieoczekiwana eksplozja kreatywności, czyli "Sherlock i upiorna panna młoda" (reż. Douglas Mackinnon)





Czekałam i czekałam, ale się nie doczekałam. Albo właśnie się doczekałam, ale tak nie do końca. Bo - chyba jak wszyscy fani Sherlocka, najpopularniejszym uwspółcześnieniu opowieści o genialnym detektywie - bardzo chciałabym dostać kolejną serię serialu. Ale wiecie, taką prawdziwą, w której będą trzy odcinki skrzące się błyskotliwym dowcipem i świetną grą aktorską. 

Tylko że najwyraźniej moje pragnienia nie pokrywają się z Kreatywną Wizją Twórców. Twórcy bowiem mówią tak: okej, kolejny (dopiero czwarty!) sezon zrobimy, ale teraz - nie możecie w końcu o nas zapomnieć! - macie pełnometrażowy film fabularny przenoszący Sherlocka i spółkę do XIX wieku. Oglądajcie i bawcie się!

Hm... Łatwo powiedzieć. Gorzej oglądać. A jeszcze gorzej - opisać swoje wrażenia, które w momencie, gdy piszę te słowa, to jest praktycznie zaraz po obejrzeniu - oscylują od pełnego uznania "niezłe" do przerażonego "o matko...".

Ach, Benedict, Benedict...



Na sam początek wiernie zastrzegam: całą serię uwielbiam. Może nie zaliczam się do grona psychofanek mdlejących na widok Cumberbatcha (chociaż przyznam, że te jego oczy kosmity coś w sobie mają), natomiast przy każdym odcinku bawiłam się świetnie (tak, na tych ogólnie uważanych za słabsze również, i jestem z tego dumna). Urok wyostrzonej inteligencji Holmesa tworzy idealną parę z humorem i ciętymi uwagami Watsona; Cumberbatch perfekcyjnie harmonizuje z Freemanem. Zaś od momentu, w którym w serialu na stałe zagościła Mary, nie mogę zrozumieć, dlaczego twórcy robią nam krzywdę (a jednocześnie gorąco im w tym przyklaskuję!) i serwują nam taką mizerną liczbę odcinków. Kiedy więc dorwałam Sherlocka i upiorną pannę młodą, miałam nadzieję, że będzie to swoiste zadośćuczynienie za bycie tak skąpym w ofiarowaniu publiczności kolejnych odcinków serialu.

I na początku wszystko wyglądało dobrze. Był Sherlock, był Holmes, był Lestrade. Nieco dziwiło mnie pobieżne przypomnienie wątków serialowych, ale zaraz potem oddaliłam swe obawy, stwierdzając, że przecież twórcy na pewno chcą nam dać możliwość docenienia drobnych smaczków, nawiązań do oryginalnej serii. Nie ma problemu.

- To ja będę myślał, a Ty wyglądaj, jakbyś coś rozumiał - powiedzieli jednocześnie Holmes i Watson.


Po dwudziestu minutach seansu zaczęłam mieć dziwne wrażenie, że ten Sherlock jest nieco denerwujący - ten, którego zapamiętałam z ostatnich odcinków, miał już w sobie nieco więcej człowieczeństwa i mniej sztywności (i mniej idiotyczną fryzurkę). Watson też wydawał się jakiś taki skrępowany (i miał ogromnie idiotycznego, acz modnego w tamtych czasach wąsa), co mnie zdziwiło, ale przekonało do hipotezy, że to metafora obyczajowej sztywności dziewiętnastego wieku. (Dalsze rozważania, już długo po seansie, mnie w tej opinii umocniły. Tylko że mimo iż czuję niesamowity szacunek do aktorów za umiejętność zagrania tej przemiany, jakoś nie byłam w stanie się w tejże odnaleźć, po prostu nie pasowało mi to do jakiegoś obrazu, który już sobie na temat bohaterów wyrobiłam). Ewentualnie sztywności trupiej, co pasowałoby do tematu rozważań filmu - Holmes i Watson bowiem postawieni zostają przed rozwiązaniem sprawy, w której mordercą zdaje się... trup, a dokładnie to bladolica panna młoda, samobójczyni o czerwonych ustach. 

Akcja głównego wątku poprowadzona jest bardzo dobrze (do pewnego momentu - o tym za moment), tak samo dialogi, z dialogiem podczas oczekiwania Holmesa i Watsona na zabójcę na samym czele. I tu już, już człowiek zaczyna się wczuwać w klimat dziewiętnastowiecznego Londynu, identyfikować z tymi odrobinę sztywniejszymi bohaterami i tu nagle... BUM! Tak łatwo to nie ma.

Bez obaw, nie zamierzam spoilerować, ale muszę napisać, że od rzeczonego bumu wszystko zaczyna się burzyć. Akcja, która do tej pory miała jakąś jasno określoną puentę, nagle w pewnej części się rozmywa, przenosząc nas na coraz to inne płaszczyzny własnej (i nie tylko) świadomości, a to, co miało być - w moim (głupim) oczekiwaniu - jedną i spójną całością, nagle okazuje się jakąś dziwaczną wariacją incepcyjno-sherlockowską, której bohaterowie brną przed siebie, nie za bardzo zważając na logikę, bo jej brak - dzięki zwariowanemu scenariuszowi - przecież da się wytłumaczyć zaledwie jednym zdaniem. I choć w tym momencie akcja nagle przyspiesza, mózg, przytłoczony sensem możliwych interpretacji, zaczyna pracować wolniej, aby pod koniec filmu w dużej części się wyłączyć. 

Panie Mackinnon, nie wariuj pan, zrób pan porządny odcinek, a nie jakieś fizimizi.

Zabieg wykorzystany przez twórców nie jest nowy, określiłabym go raczej jako kreatywne wykorzystanie starych wzorców, ale rzeczywiście trzeba choć w minimalnym stopniu docenić jego złożoność i tejże złożoności swoisty urok. Główne pytanie, które do tej pory sobie zadaję, nie każe doceniać lub krytykować tego zabiegu samego w sobie, a zastanawia się nad rzeczą najważniejszą: czy ten zabieg naprawdę był tutaj potrzebny? W tak niesamowicie zwielokrotnionej formie, która w dużym stopniu gmatwa główny przekaz filmu? Chwilowo nie jestem pewna odpowiedzi, ale mam wrażenie, że już niedługo skłonię się do koncepcji przekombinowania przez twórców. Chociaż - z drugiej strony - może jest to w pewnym stopniu też kwestia mimowolnych oczekiwań, które miałam wobec Upiornej panny młodej - chciałam, by była przedłużeniem serialu, zabawnym, uroczym, inteligentnym i intrygującym. Twórcy chyba poszli o krok za daleko, i po prostu odrobinę... im nie wyszło.

Tym niemniej, Sherlock i upiorna panna młoda to film bardzo dobry technicznie (czy tylko ja zauważyłam, że ostatnio oglądam praktycznie tylko dobrze zrobione produkcje, a jednak cały czas mi coś w nich nie pasuje?). Z takimi aktorami - znanymi nam z pełnoprawnych odcinków - nie ma co spodziewać się złego aktorstwa (ta ledwo wyczuwalna sztywność Cumberbatcha i Watsona sprowadza - dla mnie, w tym zabiegu nie mogącej się odnaoleźć - grę dwóch mężczyzn z poziomu fenomenalnego na zaledwie wybitny). Mnie osobiście bardzo cieszy postać Mary Watson (która w wydaniu dziewiętnastowiecznym jest zaradna i tajemnicza równie jak we współczesnym) grana przez świetną Amandę Abbington (prywatnie żonę... Martina Freemana). Bardzo miło ogląda się również panią Hudson (Una Stubbs), której przejście do 1895 roku nie zaszkodziło, a nawet pomogło jej wydobyć ze swojej roli jeszcze więcej niż zazwyczaj. Wisienką na torcie w całym filmie jest jednak zdecydowanie Mark Gattis (grający brata Sherlocka) w wydaniu w stosunku do normalnego serialu... niecodziennym. (Choć i w swoim wydaniu zwyczajowym również jest genialny, i niezwykle wiarygodny w swoim pomyśle z listą narkotyków). Brawa!
Czekam na spin-offa serii o przygodach samej Mary Watson (granej przez niesamowitą Amandę Abbington)


Jeżeli chodzi o scenariusz, to jeżeli wyeliminować elementy, nad którymi utyskuję powyżej, trzeba przyznać, że jest on świetnie napisany pod względem językowym, zawiera też dość sporo smaczków czy odniesień do oryginalnych opowiadań. Wątek feminizmu - potraktowanego tutaj w niezwykle niecodzienny sposób - daje dodatkowy plus. (No dobra, zgadzam się, że moment, w którym ściągnięte zostają kaptury, jest nieco zbyt teatralny i niewiarygodny, ale czyż późniejsze wydarzenia tej teatralności i niewiarygodności w pewien sposób nie uprawomocniają?) Przyznam też, że w niektórych momentach (mimo ciągle mi w uszach brzmiących zdroworozsądkowych tłumaczeń) na plecach miałam po prostu ciary - klimat wiktoriańskiego, mrocznego Londynu i okolic jest tutaj oddany idealnie. (Chociaż była to pewnie również kwestia ducha biegającego po peryferyjnych posiadłościach i straszącego duet detektywów). Atmosfera ta - choć nieco inna od serialowej - bardzo dobrze w sam serial się wpisuje. Pomagają w tym również sprawnie zrealizowane zdjęcia. 

Żeby nie mówić więcej, bo chyba wszystko już zostało powiedziane: Sherlock i upiorna panna młoda to film całkiem dobry. Docenić w nim można fantazję scenariusza, ale moim zdaniem lepiej było się zdecydować na coś konkretnego (np. film zamykający jedną, określoną sprawę), niż dokonywać eksperymentu myślowo-wizjonerskiego. Ta słabość przesłoniła mi nieco inne zalety filmu, ale przyznać muszę, że ma on świetnie skonstruowaną główną intrygę, i że piękna jest w nim jego atmosfera (przez większość czasu). Mimo to, Sherlock i upiorna panna młoda to pozycja raczej dla (psycho)fanów Sherlocka niż dla widzów, którzy nie są w Cumberbatcha wpatrzeni jak w obrazek.

P.S. Jeżeli nie zniechęciła Cię moja recenzja, a bilety do kina na 7.01. nie znalazły się w Twojej kieszeni, nie martw się - TVP2 wyemituje odcinek 17 stycznia o godzinie 20:10. Miłej zabawy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz