czwartek, 14 stycznia 2016

KSIĄŻKA: Także ci najgorsi czasem nie są źli. Anthony Doerr "Światło, którego nie widać" wyd. Czarna Owca




Światło, którego nie widać

Niniejszym wpisem rozpoczynam na blogu cykl Czytające Czwartki - w czwarty dzień tygodnia Nerw Słowa prezentować będzie recenzję ważnej, ostatnio przeczytanej przeze mnie książki. Ma to z jednej strony zapewnić na blogu różnorodność (bo co to za zabawa, gdy tylko w kółko mówi się o tych filmach?), a z drugiej - przyznam szczerze - mnie samą motywować do czytania (bo chyba żadnemu czytelnikowi nie muszę tłumaczyć, jak ciężko jest czasami wygospodarować czas na porządne zagłębienie się w literach).

Książką, którą dziś biorę na warsztat, jest Światło, którego nie widać Anthony'ego Doerra, opublikowane przez wydawnictwo Czarna Owca. Nagroda Pulitzera 2015, którą zdobyło to dzieło, zabrzmiała zachęcająco. A co było dalej? Idiotyzm ludzi, idiotyzm śmierci, a także kawał bardzo dobrej literatury.



Pierwszą rzeczą, którą muszę nadmienić przy opisywaniu dzieła Doerra, jest... idiotyzm osób piszących streszczenia. Wiecie, kiedy jakieś wydawnictwo publikuje książkę, ma ludzi, którzy tę książkę POWINNI przeczytać od deski do deski, a potem napisać jej opis - ładny, krótki i intrygujący. Wiecie, taki, żeby dać go na tył okładki i sprawić, by ludzie książkę kupowali. Ten sam opis - lub jego odrobinę bardziej rozwiniętą wersję - umieszcza się na stronach i portalach internetowych w celu promocji książki.

I wszystko jest miłe i przyjemne - tak długo, jak ktoś, kto opis pisze, książkę czyta. Ze zrozumieniem. I jeszcze - choć tutaj wymagam chyba zbyt wiele - nie stara się za wszelką cenę książki tej wypromować, pisząc, że traktuje ona o czymś, o czym wcale nic nie mówi.Taki zabieg sprawia, że tak naprawdę cała książka staje się trochę dziwna w odbiorze - to znaczy tak długo, jak ma się w pamięci jej opis.

To właśnie dzieje się ze Światłem, którego nie widać. Nie, nie ma tutaj historii wielkiej i zakazanej miłości. Nie ma. Powtórzę: nie ma. Brak. Zero. Null. Nihil. Nie wspominam już o tym, że opis na stronie internetowej Świata Książki (który na szczęście przeczytałam dopiero po lekturze) zdradza praktycznie... całą fabułę, a raczej ogromną część głównego wątku. Jeżeli nie chcecie psuć sobie zabawy, nie wchodźcie na tę stronę.

Na początku polecam też niekupowanie ebooka. Ja osobiście od tej formy czytelnictwa jestem uzależniona, bo jest mi z nią po prostu taniej, lżej, wygodniej, milej, mogę sobie zmieniać rozmiar czcionki i na nudny wykład e-czytnik to najlepsza rzecz, jaka może się człowiekowi przydarzyć. (Chociaż, oczywiście, nie odrzucam konceptu książki analogowej, bo zapach świeżo zadrukowanego papieru jest nie do pobicia. Po prostu mówię, że na co dzień - na wykładzie czy w tramwaju e-czytnik zdaje się mieć odrobinę więcej zalet niż książka papierowa). Wiem, że wiele osób uważa podobnie - dlatego wkurza mnie, gdy wydawcom nie chce się dopatrzeć drobnych technicznych szczegółów związanych z konwersją książki na ebooka. W dziele Anthony'ego Doerra tym niedopatrzeniem jest katastrofalna forma pierwszych paru wyrazów każdego rozdziału (a tych jest naprawdę sporo). Otóż jakiś mądry ktoś wymyślił, że r o z s t r z e l e n i e l i t e r i n i e u m i e s z c z e n i e m i ę d z y s ł o w a m i w i ę k s z y c h s p a c j i t o d o b r y p o m y s ł. Trochę żal.

Lubię wiedzieć, jak wyglądają autorzy książek, które czytam. W jakiś dziwny sposób pomaga mi to bardziej się utożsamić z bohaterami.

Ale teraz o samej książce. Mam z jej opisaniem co prawda trudność lingwistyczną, bo jakoś nie pasuje mi pisać, że powieść opowiadająca o okrucieństwie i brutalności jest świetna. Albo łatwa w odbiorze. Zakasuję więc rękawy i ruszam na językową potyczkę.

Po przeczytaniu pierwszym wnioskiem, który się nasuwa, jest przekonanie, że właśnie do czynienia mieliśmy z czymś, co jest rzeczywiście porządną literaturą. I to nie ze względu na trudny temat, tylko na sposób podejścia autora do tegoż. Mamy tutaj bowiem ślepą dziewczynkę, córkę pracownika muzeum, oraz chłopca, który wychowuje się w sierocińcu gdzieś na północy Niemiec. Obie te postacie pokazane są achronologicznie, musimy więc podczas czytania się skupiać i czekać aż do końca, kiedy to wszystkie elementy złożą się w jedną całość - za to plus dla Doerra, który najwyraźniej chce, żeby czytelnik jego książki nie dostawał wszystkiego podanego na tacy. (A gdy już będziemy wiedzieli, co i jak, odczujemy prawdziwą satysfakcję). Niepokojące nastroje społeczne powoli zmieniają życie dzieci, by - gdy wybucha II wojna światowa - stać się zamknięciem jednego z rozdziałów ich egzystencji i otwarciem nowego. Oboje muszą opuścić to, co znane, i dostosować się do warunków, które wcześniej nie pomieściłyby im się w głowach. Drogi Marie-Laure prowadzą przez Francję, Wernera przez Niemcy - szkołę dla chłopców i potem niemiecką armię. Oboje bohaterowie znajdują się więc z początku po dwóch różnych (i chyba nie dających się pogodzić) stronach barykady. I chociaż w końcu się spotkają, nie będzie to w takich okolicznościach, jakie przedstawić próbował wydawca.

Kadr oczywiście z Pianisty (reż. Roman Polański), jedynego filmu, po którym przez pół godziny siedziałam, patrząc w ścianę.

Doerr poszczycić się może niesamowitą wręcz umiejętnością kreacji bohaterów (a więc pewnie i obserwacji świata dookoła siebie). Zarówno Marie-Laure, jak i Werner to osoby - choć różne narodowościowo (co wtedy było często przeszkodą nie do pobicia) - z którymi łatwo się zaprzyjaźnić. Kibicujemy im obojgu, aby przeżyli ten najgorszy koszmar i aby tenże koszmar już się skończył. Marie-Laure, choć na pierwszy rzut oka osłabiona przez swoją ślepotę, ma w sobie więcej hartu ducha niż wielu mężczyzn. Werner natomiast to ktoś, kto, mimo że jest wciąż karmiony propagandą, nie zatraca wolności własnego myślenia, ale często również po prostu nie rozumie, co się wokół niego dzieje. A często, mimo że próbuje coś zrobić, jest po prostu bezsilny, bo wie, że w pewnych sytuacjach nie może zareagować.

Światło, którego nie widać w ogóle charakteryzuje się brakiem płaskich charakterów. Nie ma tutaj jednoznacznych postaci, którym można by przypiąć łatki: ślepa, szaleniec, fobia społeczna, sierota, brutalny żołnierz, niezrównoważony poszukiwacz skarbów. Każda przedstawiona postać ma drugie dno, i każdą można parokrotnie analizować, dochodząc do coraz to innych wniosków, co jest bardzo dużym sukcesem autora. Zauważyć też trzeba, że Doerr wiele elementów rzeczywistości - zaburzenia psychiczne, sieroctwo, ślepotę, a także śmierć - wplata w swoją powieść, ale nie przedstawia ich (do czego tendencję ma wielu autorów) jako elementów centralnych świata, a traktuje je jako integralną część egzystencji. Pomaga to w nieujednoznacznieniu postaci - bo ślepa nie musi być słaba i niesamodzielna, sierota nie musi być przedstawicielem marginesu, a ktoś, kto od dwudziestu lat nie wyszedł z domu, niekoniecznie jest niestabilnym psychicznie szaleńcem.
 

 

Sukces Światło, którego nie widać bierze się również z innych elementów - czasem małych, ale zawsze znaczących. Bardzo cieszy używanie przez autora czasu teraźniejszego, który zwiększa wrażenie immersji. Świetny pomysł miał pisarz również, jeżeli chodzi o wprowadzenie co jakiś czas listów pisanych przez bohaterów do siebie nawzajem. Ciekawi zwłaszcza pokazywanie, że niektóre fragmenty zamazane zostały przez cenzurę. Autor dodatkowo urzeczywistnił swoją wypowiedź artystyczną, nie pomijając rzeczy, na które dzisiaj za bardzo nie zwracamy uwagi, bo są dla nas oczywiste, a które podczas wojny były jednymi z największych problemów - i nie mówię tutaj o braku jedzenia czy wody, ale także o braku butów czy godzinie policyjnej.
Doerr swoją książką dobrze pokazuje też tak naprawdę pewien bezsens śmierci, szczególnie śmierci wojennej.  Z drugiej strony jednak nie do końca przekonało mnie rozwiązanie wątku Wernera (Uwaga, teraz będzie spoiler!) - bo czy naprawdę ktoś, kto przeżył całą wojnę i miał po co żyć (a przynajmniej tak suponuję, że chciał jeszcze kiedyś spotkać Marie-Laure albo Juttę) nagle wyszedłby na pole minowe, kiedy wcześniej cały czas o to swoje życie usilnie walczył? (Koniec spoilera). I o ile inne wątki zakończone są i przejmująco, i w sposób dający do myślenia, o tyle ten jeden spotyka się z moim niezrozumieniem.

Jeśli poszukujesz książki o II WŚ, która wywoła podobne emocje, polecam Złodziejkę książek. Czytałam dwa razy i za każdym razem odkrywałam coś nowego.

Bardzo dużo emocji wzbudziły we mnie dwa wątki: Etienne'a oraz Fredericka. Pierwszy z nich jest - chociaż dzieje się to w kilku słowach - opisem walki z samym sobą, drugi zaś to pokazanie, że często stanięcie przeciwko tłumowi, choć moralnie słuszne, może mieć katastrofalne konsekwencje dla jednostki. I mimo że Światło... przeczytałam parę dni temu, dalej nie mogę z pamięci tego małego chłopca, który miał książkę o ptakach, wyrzucić.

W książce Doerra niesamowite jest to, że pokazał on wojnę z takiej codziennej strony, w której rzeczy straszne i niemieszczące się w wyobrażeniu dzisiejszego społeczeństwa współegzystowały z rzeczami normalnymi - zrobieniem jedzenia, czytaniem książek, chęcią zrobienia czegoś dobrego. Polecam każdemu, kto chce słuchać. I wszystkim innym, bo Doerra naprawdę warto przeczytać.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz