poniedziałek, 25 stycznia 2016

OPERA: Darmowy Mozart z odległej galaktyki, czyli "Czarodziejski flet" Den Norske Opera & Ballet (reż. Alexander Mørk-Eidem)

Pierwszy musical świata, czyli klasyka w nieco innym wykonaniu

Wiele osób nie lubi opery. Opera przecież jest be, fu, okropna i w ogóle masakryczna, bo przecież tylko się tam drą, i to głośno. Kostiumy też są jakieś dziwne i w ogóle to wszystko jakoś nie wygląda tak, jak powinno.

Wiele osób operę lubi. Bo działa na wyobraźnię, bo od czasu do czasu posłuchać skrzypiec i klarnetu zamiast syntezatorów też jest dobrze, bo czasem zdarzają się całkiem ciekawe historie i w sumie to chciałoby się wiedzieć, co się stanie dalej. A artyści, którzy praktycznie całe życie poświęcają na kształcenie się w swojej pasji, budzą szacunek. 
Wiele osób natomiast nie wie, czy operę lubi, czy nie (choć bardzo często upiera się przy tym drugim), bo opery po prostu nigdy nie widziało ani nie słyszało (ewentualnie - czasami - słyszało w niezbyt dobrym wykonaniu). 

Wiedziona falą na muzykę klasyczną, która rozlała się po mej duszy po obejrzeniu serialu Mozart in the Jungle (KLIK), postanowiłam w internecie poszukać dobrych źródeł takiej muzyki - w tym opery. I wiecie co? Doznałam objawienia - znalazłam The Opera Platform.


Marius, nie martw się! Jak tak ładnie śpiewasz, to któraś w końcu Cię zaadoptuje!
Ogólnie muzycy klasyczni typu Mozart, Haydn, Beethoven kojarzą nam się z poważnymi mężczyznami, dżentelmenami siedzącymi przy fortepianie. Tylko że... ta wizja jest CAŁKOWICIE nieprawdziwa. Pokazuje to Mozart in the Jungle, pokazuje to świetny Amadeusz (reż. Miloš Forman), pokazuje to wreszcie sama muzyka Mozarta. Mozart był bawidamkiem, figlarzem, flirciarzem i lekkoduchem, który uwerturę do Don Giovanniego skończył parę chwil przed premierą, i który między kolejnymi partyjkami kart na kolanie pisał kolejne części symfonii. I uwierzcie - to słychać w jego operach. Opery te, mimo że są śpiewane w sposób odbiegający od sposobu znanego nam z dzisiejszej popkultury, w tym XVII i XVIII wieku... były popkulturą. Tak samo jak sam Mozart podczas różnych przyjęć dla dygnitarzy spełniał funkcję... przenośnego magnetofonu. Siadał taki i grał ładnie, a oni się bawili, i wszyscy byli kontent. To wszystko naprawdę słychać i widać, a w interpretacji Den Norske Opera & Ballet uwidocznione jest jeszcze bardziej, i połączone z genialnym technicznym wykonaniem i aktorami idealnie dobranymi do swoich ról.



#magicznemarakasy już teraz dostępne w Twoim domu!

Zaraz, zaraz... ale jak to norweska opera narodowa? Kto normalny jedzie do Norwegii, żeby posłuchać, jak ludzie się wydzierają? No cóż, moi Drodzy - nie musimy. Jesteśmy bowiem w XXI wieku i mamy taki sympatyczny adres jak The Opera Platform (KLIK), który całkowicie ZA DARMO oferuje nam możliwość oglądania oper. Tworzonych przez największe i najlepsze opery świata. Profesjonalnie sfilmowane, zaśpiewane, z idealnie dodanymi angielskimi napisami. Jeżeli więc ktoś nigdy w życiu opery nie widział, a ma te wolne chociaż 20 minut, niech włączy Czarodziejski flet. Gwarantuję, że się nie zawiedzie - a przecież zawsze potem może wyłączyć. Warto spróbować!

Ja też włączyłam. Tak na dziesięć minut, ot, zobaczyć. Pierwsze moje wrażenie to było: O, jakie fajne. Ale na pewno libretto tak o tym pisało? (libretto to taki scenariusz opery). Po chwili okazuje się, że niby jest to Czarodziejski flet, ale tak naprawdę to Gwiezdne wojny (temat jakże aktualny!). I wychodzi to operze na dobre, bo taki sposób jej przedstawienia pokazuje, że jej tematyka jest wciąż aktualna, nawet jeśli odbieramy ją bardziej jak baśń. Bo czy nie chcielibyśmy wszyscy znaleźć kiedyś królewny, która będzie tak piękna, że się w niej od razu zakochamy? (Ewentualnie żeby taki ktoś znalazł nas). I czy nie chcielibyśmy od razu ruszyć jej na ratunek, bo jest ona przetrzymywana siłą przez swojego złego ojca? I czy po drodze nie bylibyśmy gotowi na wszystkie wymagane poświęcenia, by tylko ją uratować? To wszystko jest bardziej aktualne, niż się wydaje.

Atle Antonsen jest zabawny, ale to Silvia Moi wprowadza pozytywne wariactwo na scenę.

Nie mi oceniać technikę, bo nigdy w życiu operowo nie śpiewałam i się na tym po prostu nie znam. Z teatralnego punktu widzenia natomiast mogę powiedzieć, że aktorzy-śpiewacy są świetnie dobrani do swoich ról. Papageno-Chewie (Atle Antonsen) ma genialną zabawę z chodzenia dookoła i dostarczania coraz to nowszych powodów do śmiechu, Pamina-Lea (Mari Eriksmoen) śpiewa pięknie i niedenerwująco (bo przyznam, że niektóre śpiewaczki operowe nie na żywo rzeczywiście potrafią zirytować), a Tamino-Han Solo (Marius Roth Christensen) jest tak naturalny, jakby całe życie tylko ratował kolejne księżniczki. Zachwyca też Papagena-Chewica (?) (Silvia Moi) - tak w pozytywnym sensie postrzelonej roli dawno nie widziałam ani w teatrze, ani w operze, ani w prawdziwym życiu - oraz Królowa Nocy (Eir Inderhaug), której arię, podobno najtrudniejszą ze wszystkich arii operowych kiedykolwiek napisanych, słuchałam sześć razy pod rząd, i za każdym razem szczęka opadała mi coraz bardziej.

Bardzo podoba mi się też, że aktorzy nie dość, że są dobrze dobrani (Pamina jest młoda i piękna, Papageno jest poczciwie wyglądającym grubaskiem, Papagena to całkowicie postrzelony odlot, Królowa Nocy jest starsza, poważna i mściwa), dodatkowo świetnie grają, nie siląc się na jakieś przesadzone środki wyrazu rodem z chińskiego kina klasy B, i są w tym bardzo naturalni. Możliwe, że jest to zasługa - oprócz lekkiego uwspółcześnienia historii - faktu, że Czarodziejski flet jest tutaj śpiewany po norwesku (chociaż wydawało mi się, że w najważniejszych ariach zachowano oryginalny, niemiecki, ale głową za to nie poręczę).

Wiem, że w operze niby nie o to chodzi, ale co zrobię, że zarówno charakteryzacja, jak i kostiumy są po prostu przepiękne?

Niezwykle w Czarodziejskim flecie podobają mi się kostiumy, charakteryzacja i scenografia. W kostiumach wygrywają chyba Sarastro (ojciec Paminy)  oraz Monostatos-Jabba, ale w kategorii charakteryzacji pierwsza nagroda idzie zdecydowanie do makijażu Paminy, który idealnie oddaje jej charakter - lekkiej, zwiewnej, delikatnej, nieco zagubionej istoty (i też bardzo zręcznie optycznie powiększa oczy, co jest bardzo ważne, jeżeli spektakl ogląda się na żywo). Zachwycają także scenografia oraz wykorzystanie możliwości technicznych sceny (te wszystkie zapadnie, windy, ach!) i wejście w widownię oraz to, że duża część gry odbywa się na proscenium (znaczy tutaj to raczej będzie chyba proscenium proscenium, czyli to proscenium, które jest przed proscenium. Czy coś). Daje to wrażenie większej bliskości z widownią i jest po prostu miłe dla widza.

Bardzo nietypowe i sympatyczne są także wszelkie rodzaju mrugnięcia do widza. Nie widziałam nigdy Czarodziejskiego fletu zrobionego w mniej odjechany i niekonwencjonalny sposób (choć prawdopodobnie już niedługo będę miała ku temu okazję dzięki uprzejmości Opery Wrocławskiej), więc nie wiem, na ile jest to zabawa reżysera, a na ile takie sceny (lub podobne) znajdowały się w libretto, ale wszystkie aluzje wywołują śmiech i są po prostu miłe. (Szczególnie w pamięć zapadła mi scena, gdy Papageno-Chewie śpiewa kawałek Upiora w operze, po czym naturalnie przechodzi do All by Myself (najbardziej znanego z wersji Celine Dion, a napisanego do muzyki... Rachmaninowa), by zakończyć powrotem do normalnego tekstu.



Królowa Nocy, czyli najtrudniejsza aria, której nie da rady przestać słuchać.


Ogólnie rzecz ujmując (co jest trudne, bo Czarodziejski flet trwa prawie trzy godziny), jest opera Mozarta w wykonaniu Den Norske Opera jedną z najlepszych, które widziałam (a trochę już w życiu takowych obejrzałam). Świetna jest wizja reżysera - połączenie Mozarta z Gwiezdnymi wojnami może na pierwszy rzut ucha nie wydaje się trafne, ale po chwili okazuje się, że oba teksty kultury mają ze sobą wiele wspólnego. Dzięki temu okazuje się, że coś, co napisane zostało w 1791 roku (!!!), jest nadal aktualne i w sumie jakieś takie życiowe. Bardzo cieszą też aktorzy ze swoim śpiewem i grą aktorską, a także plastyczna strona przedsięwzięcia - artystycznie jednorodna i bardzo pomysłowo wykonana. Jedynym minusem jest fakt, że aby obejrzeć całość, trzeba znać angielski (choć zapewniam, że napisy wymagają naprawdę przeciętnej znajomości języka, nic wyszukanego), i że gdy już się zacznie, to przed upływem trzech godzin się nie skończy.

Czekam na kolejne opery na The Opera Platform - na razie do dyspozycji mam jeszcze jednego Mozarta (Łaskawość Tytusa, napisanego zaraz po Czarodziejskim flecie), Verdiego (Aida), Pucciniego (Gianni Schicci z Tryptyku oraz Cyganeria, którą już niestety widziałam), Moniuszkę (tak, polski kompozytor wśród największych klasyków świata! oczywiście ze swoim Strasznym dworem), i Adesa (Powder Her Face, twór współczesny z 1995 roku, ze słynną... arią fellatio). Już niebawem natomiast pojawią się Eugeniusz Oniegin Piotra Czajkowskiego, którego twórczość zgłębiam ostatnio maniakalnie, oraz Carmen Georgesa Bizeta. I już nie będę mogła sobie narzekać, że nie mam czego słuchać...

P.S. Już jutro recenzja Zjawy, najpoważniejszego kandydata do Oscara. Choć chyba nie do końca słusznie. Dlaczego? Zapraszam jutro na Nerw Słowa!








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz