sobota, 16 stycznia 2016

TEATR: Pot bierze się z głodu befsztyka, czyli "Smycz" w Teatrze Polskim (reż. Natalia Korczakowska)





Krótka rozmowa z kimś praktycznie nieznajomym, ale sympatycznym sprowokowała mnie do pójścia na Smycz w Teatrze Polskim we Wrocławiu, wystawianą na Scenie Kameralnej. I choć budynek jest w stanie zdecydowanie wymagającym renowacji, Smycz wszelkie niedogodności wynagradza. Jest ona bowiem rzeczą świetną, która ma w sobie wszystko to, co dobra i zajmująca sztuka mieć powinna - przystojnego (nie bójmy się tego słowa) aktora o wielkich umiejętnościach, dobrą muzykę, zabawne momenty i przesłanie.

I proszę, jak to nieznajomi potrafią dobrze (i do dobrych rzeczy) inspirować. Żeby mieć więcej takich w swoim otoczeniu, wtedy od razu życie byłoby lepsze. Oby więcej takich rozmów, a na razie: moje świadectwo ze skutków konwersacji.


Najpierw jest krzesło i czekanie, aż sala się uciszy. Na krześle siedzi On (choć Onym nie będzie przez cały spektakl) - Bartosz Porczyk. Sala po chwili zaczyna rozumieć, że trzeba być cicho, i wtedy zaczyna się spektakl. Porczyk siedzi sztywno, w miarę swojego monologu zaczyna powoli ruszać kończynami, by po chwili na scenie tańczyć niczym Patrick Swayze, i przez kolejne półtorej godziny robić ze swoim ciałem (w tym twarzą) i głosem coś absolutnie niesamowitego, czego fenomenu jeszcze nie do końca jestem w stanie pojąć.

Porczyk bowiem przez te dziewięćdziesiąt minut tworzy coś w rodzaju recitalu (na stronie aktora jest bardzo jasno podkreślone, że Smycz w żadnym razie recitalem nie jest) - śpiewa, krzyczy, szepce, charczy i recytuje, a do tego robi miny, gesty, chodzi, biega, skacze oraz klęczy. I mimo że ogólne przesłanie całego spektaklu jest dość jasne - smycz jako narzędzie zniewolenia współczesnego człowieka przez jego uzależnienia i różnego rodzaju życiowe historie - to nie ono jest tutaj na pierwszym planie.


Elementem, który robi jajo, jak to się ładnie mówi, jest sam Porczyk, o którym oczywiście wiele wcześniej słyszałam, a którego nigdy wcześniej na żywo nie widziałam. Swoim małym rozumkiem nie jestem w stanie pojąć, jakim cudem przez dwie minuty można być zręcznym i przebiegłym włamywaczem, by po chwili zamienić się kolejno w nadgorliwego pracoholika, młodzieńca, z którego wszyscy się naśmiewają, polskiego księdza i zakończyć to obrazem prostytutki? (Oczywiście to nie wszystkie wcielenia aktora w tym spektaklu, ale rozumiecie, o co chodzi). I - co najważniejsze - być we wszystkich tych wcieleniach, zmienianych co dziesięć, piętnaście minut tak niesamowicie wiarygodnym? 

Chyba chodzi o to, że Porczyk używa tutaj wszystkich narzędzi aktorskich - gestykulacji, mimiki, sposobu chodzenia, głosu i w ogóle swojego fenomenalnego panowania nad ciałem. W rezultacie w jednym momencie jest bardzo spoko gościem, którego chciałoby się zaprosić na imprezę, by ją rozkręcił (i najlepiej przetańczyć z nim całą noc), a w drugiej obrazem życiowego teoretyka-nieudacznika, który jest obiektem żartów innych. Każda z postaci ma zupełnie inne gesty, inną mimikę (ta, podkreślona przez świetny makijaż, w ogóle bardzo ładnie uwydatnia wszystkie przewrócenia oczami i inne ruchy elementów twarzy), inaczej się porusza i inaczej mówi. Zmieścić taki ogrom kreacji aktorskich w półtorej godziny - szacunek.


Najciekawsza dla mnie - przepraszam, ale muszę to wtrącić - był jednak moment, w którym Porczyk zmienił się w... Margaret, prostytutkę chodzącą na piętnastocentymetrowych szpilach. (W tym momencie spostrzegamy też, że zdjęcie bardzo ponętnej brunetki widniejące w tle sceny okazuje się zdjęciem... samego Porczyka, tyle że z peruką na głowie. Szok życia). Nie mam co prawda żadnej znajomej prostytutki, ale niesamowite było dla mnie, że Porczyk był w stanie tak idealnie oddać kobiece ruchy i mowę - tutaj wulgarną, ale manierą nieodbiegającą od rozmów, które z ust płci pięknej usłyszeć można w tramwaju. Jeszcze raz wyrażę tu swój podziw dla aktora - również dla sposobu, w jaki kołysze biodrami, chodząc na tak wysokich obcasach. (To się nazywa profesjonalizm, bo też niezbyt wiele kobiet jest w stanie w takich butach normalnie się poruszać).

W Smyczy zachwycające są aranżacje dość znanych utworów, które, choć często z mądrym tekstem, w oryginałach brzmią niezbyt przekonująco. Tutaj natomiast ktoś dokonał praktycznie cudu i sprawił, że spektaklu słucha się genialnie (umiejętności Porczyka, który wygrał przecież Przegląd Piosenki Aktorskiej, wcale w tym nie przeszkadzają), uśmiechając się pod nosem, gdy rozpozna się którąś z piosenek. Zespół muzyczny również robi genialną robotę - sześcioosobowy skład (instrumenty klawiszowe, perkusja, skrzypce, saksofon, gitara i kontrabas) idealnie wpasowuje się w charakter poszczególnych elementów spektaklu. Szkoda tylko, że członków zespołu z niektórych miejsc praktycznie w ogóle nie widać, bo chętnie momentami popatrzyłabym na wyraz twarzy muzyków.


Ciekawym (choć wielokrotnie używanym) pomysłem jest umieszczenie na scenie podwójnego lustra, które daje taki efekt, jakby Porczyk, mówiący tyłem do widowni, a przodem do tegoż, był w aktorskiej garderobie, sam na sam ze swoimi myślami. Mamy wtedy wrażenie zagłębiania się w wewnętrzne ja aktora, co jest interesujące w kontekście interpretacji całego dzieła - czy te wszystkie postacie to właściwie pewnego rodzaju ekstremalne odbicie jednego człowieka? Taka interpretacja nieco uatrakcyjniałaby cały scenariusz, który - choć w wielu momentach skłaniający do refleksji, a w wielu rozśmieszający - nie jest wybitnie odkrywczy (co nie zmienia faktu, że jest bardzo dobry, a piosenki dobrane są genialnie - albo raczej: utwory są świetnie połączone ze sobą wątkami niewokalnymi).

W tym momencie, gdy zmierzam już do samego końca recenzji, jestem z siebie niezwykle zadowolona. Okazało się bowiem, że obraz nagiego torsu Porczyka - jak sugerowały mi osoby, z którymi do Teatru Polskiego się udałam - nie przesłonił mi odbioru całego spektaklu i byłam w stanie napisać coś w miarę sensownego. (A przynajmniej taką mam nadzieję). Zakończę więc optymistycznym zdaniem, że Smycz to wielka sztuka na małej scenie. Kto był, niech się cieszy, kto nie był, niech idzie jak najszybciej. I oby więcej takich spektakli.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz