czwartek, 11 sierpnia 2016

FILMOWA INTERLUDA: Dalej wolę Marvela, czyli "Suicide Squad" (reż. David Ayer)



Po okrutnym Świcie sprawiedliwości moje nadzieje względem DC zostały prawie całkowicie pogrzebane. W ostatnim jej przebłysku wybrałam się jednak na Suicide Squad - i, choć przyznaję, że film ten nie przyprawił mnie o migrenę jak poprzednia odsłona Extended Universe, nie mogę powiedzieć, że jest to film dobry. Dlaczego?



Na początek muszę napisać coś o samej strategii sprzedaży i rozwoju osób odpowiedzialnych za uniwersum DC. O ile Marvel (o tak, w tej recenzji będzie dużo odwołań do Marvela) mądrze zrobił sobie burzę mózgów i starannie rozpisał logiczny plan wprowadzania kolejnych postaci i wątków do uniwersum na kolejne dziesięć lat, o tyle DC chyba usiadło i stwierdziło O, dobra, robimy to i to, bo na to mamy licencję, i jeszcze Batmana, bo na niego też mamy. No i kurczę - najpierw Superman, potem Superman z Batmanem, potem nagle Legion Samobójców, a potem Wonder Woman? Trochę bez sensu, to tak, jakby zrobić Avengersów przed dwoma pierwszymi Iron Manami. A że w Suicide Squad występuje dużo bohaterów, to chyba dobrym pomysłem byłoby ich wcześniejsze przedstawienie (skoro studio celuje też, a może przede wszystkim, w osoby niezainteresowane komiksami), bo taka półgodzinna ekspozycja, jaka jest na początku, dla wszystkich nie wystarczy. (Ja dalej nie mam pojęcia, kogo lub po co grał Jai Courtney - oprócz kilku mało śmiesznych żartów - podczas gdy osoby jak Harley czy Joker były dość dobrze wytłumaczone). A na pewno przydałby się osobny film o Enchantress i jej bracie (o tym za moment). Widać też w wielu miejscach, że studio bardzo wiele scen powycinało (podczas kręcenia filmu pojawiły się ogromne problemy na linii reżyser-studio). Przez to właściwie można by się posunąć dalej - zostawić Harley, Jokera w tych kilku scenach, Deadshota i ewentualnie Diablo, a Katanę, Croca, Boomeranga i całą resztę po prostu wykreślić bez większej straty dla fabuły. (I mówię to z absolutnym uwielbieniem dla Croca i Katany - serio, bardzo chętnie obejrzałabym o nich osobne filmy. Tylko najchętniej właśnie przed Legionem samobójców). I chyba samym twórcom to też przyszło na myśl - choćby gdy pokazali najskrytsze pragnienia TRÓJKI z sześciu obecnych w miejscu finałowego starcia bohaterów.

Problemów z tym filmem jest kilka - i moim zdaniem na pierwsze miejsce wcale nie wychodzi fabuła. Było mnóstwo filmów, które polegały na tym, że grupa wybrańców ma dojść w jakieś miejsce i zabić/unieszkodliwić kogoś złego, i nigdy nie było z tym problemów - tak samo tutaj to też mogło się udać. Problem jest tylko taki, że nikt nie mówi nam właściwie, po co dokładnie ci bohaterowie gdzieś idą (potem i tak okazuje się, że nasze domysły były nieprawidłowe), a gdy już tam dojdą, muszą jednak iść dalej, do Wielkich Złych (o nich za chwilę). I nie chodzi mi o to, że nielogiczne jest, że wysyłamy meta-ludzi (czyli ludzi o nadzwyczajnych zdolnościach, wręcz nadludzi) na spotkanie z innymi silnymi istotami, bo to akurat się zgadza, tylko że nie wiadomo właściwie, dlaczego akurat ta grupa ma się zająć problemem, kiedy o wiele logiczniej byłoby np. wysłać do niego normalnego bohatera. (Wyjście: np. rząd chce po cichu pozbyć się kogoś, kogo nie może pozbyć się otwarcie, więc angażuje do tego złoczyńców, na których w razie czego może zrzucić całą winę.)



Oczywiście cały ten pochód jest w połowie przerwany sceną w barze (jasne, miasto się wali, to pójdźmy do baru - bo możemy. Choć sama scena jest naprawdę świetna), którą znamy z trailerów. Co prowadzi do pytania: dlaczego ludzie tak chętnie produkują trailery, które zupełnie nie mówią, o czym jest film? Widać ten mechanizm również w postaci Jokera - który jest praktycznie we wszystkich materiałach promocyjnych, a tutaj pojawia się w zaledwie kilku scenach (co do kwestii jego gry - to sprawa indywidualna, mi się całkiem ten Jared Leto podobał. Choć IDIOTYZMEM jest - i to mówi osoba, która nigdy nie czytała komiksów - że tym razem to Joker zaleca się do Harley. SERIO??? Przecież to jest zupełne wynaturzenie tych postaci, których zawsze głównym motorem był toksyczny związek, który on ma gdzieś, a z którego ona nie jest w stanie się wyplątać). Po drodze pojawia się kilka nieścisłości i niejasności, największa z nich: kto, do cholery jasnej, gdy ma w walizce jedyny sposób opanowania osoby, która może dosłownie zniszczyć cały świat (dokładnie serce tej ostatniej), z tą walizką śpi w łóżku? Seeeeerio? To trochę jak wchodzenie w butach do wanny w Świcie sprawiedliwości (fuj!), czyli po prostu nonsens - niby mały, ale gdyby ktoś poświęcił mu kilka minut uwagi, nie raziłby w oczy (przecież tutaj też można to było wytłumaczyć, że Amanda np. nie zdążyła ze spotkania wrócić do domu, musiała spać u kogoś i bała się, że ten jej walizkę zabierze, dlatego spała z nią w łóżku. Albo coś takiego.)

I choć chciałabym, żeby ten film był udany, to nie mogę uwierzyć, jak bardzo ktoś tu zepsuł kwestię Wielkich Złych. Pomijam już to spanie Violi Davis z sercem Enchantress w łóżku, pomijam to, że skoro tak pilno było rządowi do stworzenia Legionu, to mogli złoczyńców od razu zebrać i np. przewieźć na specjalistyczne szkolenie (uczące współpracy czy korzystania ze swoich mocnych stron - może wtedy mielibyśmy tak świetne walki jak w Kapitanie Ameryka: Wojna bohaterów?), a nie czekać, aż wybuchnie jakieś prawdziwe zagrożenie terrorystyczne. (Nie jestem specjalistą od wojska, ale chyba oddziały się szkoli, zanim pośle się je na akcję). Problemem bowiem nie są te dwie nielogiczności - problemem jest całkowity brak pomysłu na Enchantress i jej brata. Owszem, Cara Delevingne jest piękna (we wszystkich charakteryzacjach), ale zupełnie nie mamy pojęcia, o co jej chodzi, kogo dokładnie i dlaczego chce zniszczyć swoją armią, dlaczego tak idiotycznie rusza biodrami na tle dziwnych niebieskich świateł (w ogóle efekty tutaj, choć momentami świetne, potrafią wydawać się też od czasu do czasu bardzo tanie), i dlaczego to wszystko zabiera jej aż tyle czasu. Całkowitą porażką jednak jest jej brat, który na ekranie pojawia się może na pięć minut, i który... jest jeszcze większą niewiadomą. Tak jakbyśmy wcześniej widzieli szczegółowy film o obu tych postaciach, i tutaj tylko kontynuowali tamte wątki. 

Nie rozumiem też zdecydowanej większości wtrąceń rodzinnych. Po dosłownie dwóch czy trzech godzinach bycia ze sobą i jednym kieliszku nagle wszyscy złoczyńcy - wcześniej seryjnie zabijający i torturujący ludzi - stwierdzają, że są rodziną, i będą się dla siebie poświęcać. (Ostatni czyn Harley też wydaje się niewiarygodny, po tym, co przedstawił sam film, bardziej uwierzyłabym, gdyby poszła za tą w końcu niewykorzystaną opcją). Przecież to takie oczywiste i logiczne. Niezbyt wiarygodnie brzmi też wątek Diablo przedstawiony ni stąd, ni zowąd w barze - choć z kolei związek Willa Smitha z córką jest przedstawiony naprawdę dobrze i daje poczucie rozumienia tej postaci. Zupełnie nie trafia do mnie jednak marzenie Harley o stworzeniu domu z Jokerem - dlaczego szaleni ludzie nie mogą po prostu być szaleni? Bez ludzi normalnych przenoszących na nich swoje własne marzenia, nierozumiejących, że mózg psychopaty z definicji działa inaczej niż osoby normalnej? 

Problemem jest tutaj chyba przede wszystkim właśnie fakt, że twórcy bardzo nie chcą pokazać nam tych z założenia złych bohaterów jako... złych. Smithowi zaczynamy współczuć, bo w końcu ma kodeks moralny, a jak kogoś zabija, to tylko jakiegoś mafioza (a wiadomo, że mafiozi są źli), Diablo jest cudowny i kochany, tylko nie umie się kontrolować, a Harley jest zakochana i po prostu chce stworzyć ładny i miły dom na przedmieściach, w którym będzie wychowywać dwójkę małych dzieci. Nawet ta groźna Enchantress nie zabija kluczowych postaci, a mieszkańców miasta zamienia w dziwne stworzenia, które można spokojnie zabijać bez konieczności wprowadzenia bardziej restrykcyjnego ograniczenia wiekowego. W tym kontekście najbardziej zła wydaje się Viola Davis (aktorka zresztą gra świetnie), która jest chyba jedyną postacią naprawdę przynoszącą nam pewną zagwozdkę. A szkoda, bo był tutaj ogromny potencjał na odczarowanie kina superbohaterskiego - przez przeciwstawienie Tych Złych, zmuszonych siłą do robienia czegoś dobrego, do walki z Tamtymi Złymi. 

Są w Legionie samobójców dobre rzeczy: właśnie bardzo dobra Viola Davis (oprócz tego, że właśnie śpi z sercem Enchantress w łóżku zamiast zamknąć je ileś metrów pod ziemią w tajnym ośrodku; i oprócz tego, że po iluś godzinach znajdowania się w jakimś płynie wychodzi całkowicie sucha - choć te dwie rzeczy to akurat wina scenariusza), przyjemny Will Smith, ładnie zanimowany Croc, który nawet coś od czasu do czasu powie, i ta przez wszystkich uwielbiana (przeze mnie doceniona, ale bez fanatycznego entuzjazmu) Margot Robbie. Wolałabym chyba, żeby nie wszyscy podkreślali co dwie minuty, jaka to ona nie jest szalona, ale sama Margot wypada genialnie (w czym pomaga jej niesamowita uroda. Z drugiej strony: czy naprawdę nie dało rady aż tak bardzo nie szafować jej seksualnością?). Raz jeszcze jednak podkreślę, że ten, kto pozwolił Jokerowi zalecać się do niej, chyba nie zrozumiał tych postaci, tak samo - co pisałam wyżej - nie jestem w stanie pojąć jej rodzinnych aspiracji. Choć jak zawsze podoba mi się, że biją się tutaj również kobiety (głównie Harley, ale Katana ze swoim mieczem również jest dobrym elementem) i że wcale nie ustępują pod tym względem mężczyznom. Są w filmie dobre sceny - plastycznie, fabularnie i ogólnie - jednak najczęściej donikąd nie prowadzą.


Niestety jednak nawet rzeczy udane nie sprawią, że Legion samobójców stanie się filmem świetnym albo chociaż dobrym. Nie jest to całkowity idiotyzm w rodzaju Świtu sprawiedliwości, w którym złe było praktycznie wszystko (do tego stopnia, że gdy tutaj w jednym momencie zobaczyłam naburmuszonego Batmana - ładne połączenie z poprzednimi filmami DC - miałam ochotę uciekać z kina. Zresztą, kurczę, kto jak kto, ale akurat Batman NIE pozbawiłby dziecka rodzica - nawet przez aresztowanie - w ciemnej uliczce. Po prostu nie). Ale nie jest to też film, który nas zachwyci (chyba że jesteśmy ogromnymi fanami i zechcemy na większość niedoróbek przymknąć oko)  czy nawet wywoła uśmiech za każdym razem, gdy o nim pomyślimy - raczej będzie dla nas albo czymś miłym, ale do szybkiego zapomnienia, albo całkowitym rozczarowaniem. Dla mnie to jest ogółem 4/10 (Świt sprawiedliwości dostał 1) - bo doceniam pomysł i to, że nie sprawdzałam co chwilę godziny na telefonie, obliczając, ile jeszcze czasu muszę wysiedzieć. I to, że Suicide Squad pokazało, że całe uniwersum ma jeszcze małą szansę stanięcia do godnej i równej walki z Marvelem - gdzieś za dziesięć czy piętnaście lat, gdy zrozumieją wreszcie, na czym polega fenomen filmów superbohaterskich. Przyznaję raz jeszcze, że się na Legionie samobójców nie nudziłam, i że można na niego iść, gdy nie mamy zbyt dużych oczekiwań, bo jest szansa, że nas wciągnie. Jeżeli jest inaczej - będziemy zawiedzeni.

P.S. Dużo tu muzyki - muzyki pięknej, znanej i jak dla mnie całkiem pasującej. Bo gdy nie podoba nam się to, co widzimy, możemy się zasłuchać.:-)

P.S. 2 Wszyscy mówią o tragicznym montażu. Uwierzcie im.

P.S. 3 Zanim następny pan napisze o tym, że Nie znam się na komiksach i powinnam zająć się blogami modowymi, bo pierdolę, przyznaję po raz kolejny: nie znam się na komiksach. Nigdy żadnego w życiu nie czytałam (poza kilkoma o Kaczorze Donaldzie i jakąś mangą), dlatego też nie oceniam filmu z punktu widzenia fanki komiksów. (Choć z tych parunastu recenzji, które widziałam czy czytałam wychodzi, że fani również są zawiedzeni. Zdarzyło mi się też grać w kilka gier o Batmanie, dużo też o nim czytałam, więc minimalną wiedzę posiadam). Znam się natomiast na filmach i jako taka osoba ten film oceniam. Szczególnie że zarówno Marvel, jak i DC adresują swoje filmy również (albo i przede wszystkim) do osób, które nigdy o superbohaterach nie słyszały (na co wskazuje chociażby ta początkowa ekspozycja).

P.S. 4 Raz jeszcze podkreślam: Legion Samobójców to nie jest film okropny, który przyprawi Was o migrenę, i którego każdą minutę będzie można skrytykować, bo właśnie - są tu momenty całkiem udane. Tylko że praktycznie cały potencjał, to, czym ten film mógł się stać, został gdzieś zniszczony. A szkoda, bo bardzo chciałam, żeby to się udało. Nawet jeśli ten film był całkowicie od czapy, jeżeli chodzi o kreowanie uniwersum.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz