poniedziałek, 4 stycznia 2016

FILM: Typowe feel-good, czyli wycieczka w kosmos z "Marsjaninem" reż. Ridley Scott





Piętnastego stycznia ogłoszone zostaną filmy nominowane do Oscarów. Po raz kolejny obiecuję więc sobie, że obejrzę dzieła ze wszystkich interesujących mnie kategorii. Jako jednak iż najprawdopodobniej (wniosek z paru poprzednich lat) nie uda mi się wyrobić na czas, jeżeli zacznę piętnastego, w tym roku postanowiłam zacząć wcześniej i, kierując się szeroko rozumianą opinią publiczną, obejrzeć kilka filmów, które prawdopodobnie zostaną nominowane. (#Znerwicowanaprzewidujeprzyszłość). W ten sposób trafiłam na Marsjanina w reżyserii Ridleya Scotta. Włączyłam, obejrzałam i... zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy opinia publiczna na pewno zawsze ma rację.
Optymistyczny mimo wszystkich przeciwności losu astronauta w pięknym ujęciu Dariusza Wolskiego
Marsjanin od pierwszego momentu przypominał mi niedawny Most szpiegów reżyserowany przez innego słynnego reżysera, Stevena Spielberga (KLIK). W roli głównej też występuje tutaj aktor, którego niby nie lubię, a który gra bardzo dobrze i, gdy widzę go na ekranie, stwierdzam, że w sumie to jest super i dlaczego w ogóle się czepiam. Matt Damon, oprócz tego, że gra ładnie i sympatycznie, to jeszcze jest bardzo dobrze dobrany do swojej roli optymistycznego astronauty, który zamiast płakać i użalać się nad sobą podwinie rękawy i zacznie porządnie pracować (oczywiście wprowadzając same innowacyjne rozwiązania, przecież każdy wykształcony botanik ma również szczegółową wiedzę matematyczną, fizyczną, chemiczną, elektroniczną i mnóstwo innych). Od pierwszych momentów pała się do niego autentyczną sympatią i chce się, żeby wszystko mu się udało.
E, Ridley, to Ty dałeś mi dziesięć minut grania na sto czterdzieści minut filmu? Że niby Damon jest ładniejszy? A widziałeś mój kombinezon?

Inni aktorzy godnie partnerują Damonowi, choć w większości nie mają za dużo do pogrania, Matt bowiem zabiera im gdzieś połowę filmu. Chiwetel Ejiofor jest idealny, bardzo cieszy też krótka (ale jakże udana!) rola Donalda Glovera, nie gorsze są jednak występy Kate Mary (którą uwielbiam i nie, Twórcy Domku z kart, nie mam zamiaru Wam wybaczyć), Jessici Chastain oraz Seana Beana. Z rolami ostatniej trójki jest jednak taki problem, że aktorzy ci, którzy są przecież - jak pokazali już wiele razy - bardzo zdolnymi aktorami, pokazują się na ekranie na parę minut, a chciałoby się ich oglądać chociaż trochę dłużej.
Dzielny Marsjanin podczas kopania grządek. A jakie ma bicepsy!
Tak jak aktorzy, scenariusz nie ma zamiaru nas niczym martwić - tak więc nie dość, że trzyma się przysłowiowej kupy, to jeszcze bardzo ładnie eliminuje wszystko to, co mogłoby być dla widza nieprzyjemne. Matt, uwięziony na Marsie, skupia się więc na wytwarzaniu odpowiednich ilości jedzenia, bardzo zgrabnie raczej omijając kwestię wody czy powietrza (po co mamy się denerwować), nie jest też bojownikiem walczącym o przetrwanie niczym Robinson Crusoe, tylko amerykańskim człowiekiem sukcesu, który poradzi sobie w każdej sytuacji bez większych skarg czy dłuższych momentów filozoficznej zadumy (i jest w tym absolutnie uroczy). Nie musimy martwić się również o takie kwestie jak pieniądze (przecież wszyscy wiemy, że NASA ma ich nieograniczone pokłady), a minimalna sugestia etycznego dylematu jest od razu rozwiązywana. Niemniej jednak wszystkie te zabiegi - choć film spłycające - sprawiają, że dość łatwo dać się ponieść w galaktyczne wiry i przez ostatnie dwadzieścia minut filmu siedzieć, nerwowo zaciskając usta (uratują go? uda się? ale czy na pewno?). I może dobrze, bo w końcu nie oglądamy dramatu, tylko film właściwie przygodowy.
A niby skąd wiesz, że Mars tak nie wygląda? Byłeś?
Z Mostem szpiegów naszego ufoludka łączy jeszcze jedna rzecz: niebanalne zdjęcia (gdyby tak wyglądał Mars, sama bardzo chętnie bym się tam wprowadziła; to znaczy, gdybym miała tam jedzenie, wodę i działający komputer z internetem) zrealizowane przez Polaka. Tym razem jednak autorem zdjęć jest Dariusz Wolski (w Moście był nim Janusz Kamiński), znany chociażby z Prometeusza, z serii Piraci z Karaibów albo z burtonoskiego Sweeney Todda), który ze swojego zadania wywiązuje się świetnie (co widać na fotosach z filmu). 
Walkę wygrywa... Most szpiegów! I owszem, może tylko troszkę, ale jednak.
I, podobnie jak Most szpiegów, Marsjanin to film bardzo dobry i naprawdę warto go obejrzeć, szczególnie jeśli lubi się różnego rodzaju kosmiczne klimaty. Po Marsjaninie nie będziemy mieć bowiem dylematów moralnych, kaca kulturalnego ani pretensji, że nasz ulubiony aktor/reżyser/scenarzysta/operator coś zrobił nie tak, a miło spędzimy wieczór albo popołudnie, seans kończąc szerokim uśmiechem. Przyznam natomiast, że żywię nadzieję, iż Marsjanin nie dostanie statuetki (to znaczy jeśli zostanie nominowany) w którejś z ważniejszych oscarowych kategorii, bo po prostu, mimo bycia technicznie bardzo dobrym filmem, nie jest filmem wybitnym. (I chyba też do Mostu szpiegów jestem odrobinę bardziej przekonana jako do kandydata ze względu na świetne aktorstwo Toma Hanksa i fenomenalne Marka Rylance'a). Ale - powtórzę raz jeszcze - warto zobaczyć i dać się porwać. A pomyśleć: później albo - jeszcze lepiej - wcale.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz