środa, 13 stycznia 2016

FILM: Piękno nie tylko powierzchowne, czyli "Makbet" reż. Justin Kurzel



 


Dawno, dawno temu była sobie Szkocja. Sceneria krwawych walk, brutalnych potyczek, konfliktów o władzę i wpływy. Pełna złowieszczych jezior, tajemniczych pagórków i... czarów?

W tych okolicznościach przyrody któregoś dnia na przełomie XVI i XVII wieku pewien Bill postanowił umieścić akcję swojej sztuki. Sztuki, która stała się jedną z najważniejszych i najczęściej wystawianych w historii teatru. Dzisiaj, w wieku XXI, reinterpretacji (albo adaptacji) tej opowieści podjął się australijski reżyser Justin Kurzel. I mimo że nigdy wcześniej tego nazwiska nie słyszałam, wiem już, że obejrzę wszystkie jego kolejne filmy najprawdopodobniej od razu w dniu premiery.


Jeżeli nie obejrzysz Makbeta, to Ci wsadzę ten miecz w... wiadomo gdzie.


Po pierwsze: tak, warto na Makbeta pójść.


Po drugie: tak, warto na Makbeta pójść.


Po trzecie: tak, nawet jeśli Makbeta nie znasz lub nie pamiętasz, warto na niego pójść (wtedy masz nawet lepiej, bo będzie Ci się oglądało to bardziej jak thriller psychologiczny).


Po czwarte: tak, zdaję sobie sprawę z tego, że w prasie pojawiło się bardzo dużo sprzecznych ze sobą recenzji - bo ojej, jakie to jest teatralne, albo ojej, dlaczego to w ogóle nie jest teatralne, a dlaczego Cottilard gra tak, a dlaczego nie tak, a dlaczego Fassbender gra tak, a nie tak. Ale wiecie co? Najgorszym problemem recenzentów filmowych (szczególnie tych, którzy w życiu obejrzeli już i opisali setki filmów) są oczekiwania. Każdy recenzent ma bowiem jakieś własne wizje różnych adaptacji - Szekspira tym bardziej, w końcu napisał najbardziej znane sztuki świata - i potem, świadomie lub nie, dopasowuje sobie obraz, który widzi, do tego, czego od niego oczekiwał. I często przez ten dysonans, który mu się rodzi, nie zauważa, że film jest po prostu świetny.

Nie wiem, jak oni to zrobili, ale te kadry, kolory, efekty są genialne, podczas oglądania czuje się, że jest się obok wydarzeń.

Bo Makbet jest filmem świetnym, a momentami - wręcz wybitnym. Otwarty przez klimatyczne kadry pełne dymu, idealnie spójnej kolorystyki i bardzo dziwnej (i niezwykle pasującą) muzyki Jeda Kurzela (brata reżysera) zaczyna się intrygująco, i ten niepowtarzalny klimat utrzymuje aż do końca. Kadry (widoczne w recenzji) cieszą oko (aż dziw, że to nie jakiś Polak je zrealizował), ale najważniejsze, że z każdego z nich wyziera Wizja. I to taka porządna, oryginalna Wizja, a nie jakiś przeintelektualizowany galimatias cytatów z innych dzieł.

A propos Wizji: oprócz kadrów piękna jest również scenografia. Kiedy na ekranie pojawiają się pagórki, ma się wrażenie porannego, mglistego chłodu, kiedy widać wnętrze zamku, gdzieś w okolicach ucha czuje się przeciąg i odruchowo otula się szczelniej bluzą. Nie wiem, jak dokładnie scenografowie to zrobili, ale zespół, który w dużej części pracował również nad Grą tajemnic oraz Żelazną damą, powinien dostać za stworzenie i utrzymanie takiej immersji Oscara. Albo nawet dwa.

Takiego duetu nie było dawno. I nikt nie wmówi mi, że Fassbender jest złym Makbetem. Nikt.

 
Mamy tutaj bowiem dwójkę aktorów, którzy dają prawdziwy popis swojego warsztatu. Michael Fassbender jest pierwszym Makbetem, którego życiowe niezdecydowanie mnie nie denerwuje i nie prowokuje do pytań "O matko, co to za człowiek w ogóle, co nie umie się ogarnąć?", tylko rzeczywiście wywołuje refleksję. Szczególnie że ten jego Makbet takim całkowicie typowym Makbetem, który jest normalny i uwielbiany, a potem nagle świruje, nie jest. Wprost przeciwnie, z zachowania innych postaci wydaje się, że ten Makbet jest już od początku jakiś dziwny i nierozumiany przez ludzi (co potwierdza na przykład scena w namiocie - gdy Makbet zabija służących, nikt nawet nie mruga okiem, tak jakby to było coś u Makbeta naturalnego). Ta odkrywczość roli - która jednocześnie przez Fassbendera grana jest tak bardzo surowo - sprawia, że Makbet Kurzela jest Makbetem, którego rzeczywiście chce się oglądać, a nie życiowym nieogarem, który zdaje się idiotą i tylko irytuje.

Piękną rolę gra tutaj również Marion Cotillard, która ze swoim ciałem, mimiką, gestami, tonem głosu robi coś absolutnie niesamowitego. Raz jest uwodzicielska i kusząca, raz zdecydowana, raz zrozpaczona i powoli ujawniająca objawy szaleństwa. Aktorka - jak Fassbender - wypada niezwykle wiarygodnie, jej Lady Makbet jest wreszcie taką kobietą, której rzeczywiście ktoś może ulec, a nie jakąś dominującą heterą, która ni stąd, ni zowąd traci zmysły (jak to próbują wytłumaczyć poloniści w liceach). I sądzę, że długo jeszcze żadna aktorka nie zagra roli Lady Makbet tak, jak Marion. Ogromny respekt. I pytanie: będzie Oscar?

Takiej Lady Makbet jeszcze nie było. Hipnotyzująca rola. I spojrzenie.

Inni aktorzy - choć nie są źli - trzymają poziom, ale nie zapadają w pamięć. I nic dziwnego, skoro mamy tutaj dwie główne role na fenomenalnym poziomie, trudno, żeby ktoś jeszcze się wybijał - i bardzo dobrze, że się nie wybija, dzięki temu można całą uwagę skoncentrować na Marion i Michaelu. Którzy - powtórzę raz jeszcze - są tutaj niesamowici.

Mówiłam już o muzyce? Muzyka jest. Piękna. Skomponowana przez brata reżysera, Jeda Kurzela - dziwne, zgrzytające i skrzypiące tony raz cicho podkreślające nastrój, raz go budujące. Jeżeli gdzieś dostanę soundtrack w jakiejś dobrej cenie, od razu kupuję. Będę słuchać, żeby się wprowadzić w trans twórczy, bo - mimo że oczywiście nie są to same zgrzyty i piski - jest w tym jakaś (momentami bardzo duża) psychodelia. W połączeniu z nastrojem kadrów, scenografii i napięciem budowanym przez aktorów daje to coś bardzo niepokojącego.
Na sam koniec raz jeszcze Lady Marion (żart), bo podczas jej monologu miałam ciary. Hail Lady Macbeth!

To, co mogę zarzucić Makbetowi, to to, że... znałam historię wcześniej. Jestem pewna, że gdybym był literacką ignorantką, oglądałoby mi się to bardziej jak dziwaczny i wizualnie wysmakowany thriller, a nie jak adaptację sztuki. Drugą kwestią sporną jest niewybijanie się pozostałych aktorów - ale, jak napisałam powyżej, jest to dobre w kontekście podziwiania Fassbendera i Cotillard. Krytykowane są również czarownice - i owszem, ja też miałam ich wizję jako harcujących złośliwych babsztyli, które zabawiają się czyimś losem z nudów, ale tutaj ich przedstawienie jako młodych kobiet (których - prawdopodobnie - losy też nie są niezależne od nikogo) jest inne od szkolnej interpretacji i przez to ciekawe. Tak samo jak wątek dziecka, którego jeszcze nie rozszyfrowałam do końca, zajmę się tym za drugim razem, bo mnie to zaniepokoiło i zanurtowało. Chyba muszę doczytać w jakimś opracowaniu naukowym, jak to tam z tym dokładnie było.

Podsumowując: jest Makbet filmem wybitnym ze względu na ogólną wizję artystyczną, muzykę, scenografię i kreacje Fassbendera oraz Cotillard (i tak, będę bronić Fassbendera jako najlepszego i najbardziej przekonującego Makbeta ze wszystkich sił, bo co do triumfu Marion raczej nikt nie ma wątpliwości). Dzieło to nie jest bez wad ani niedomówień, nad którymi zastanowię się podczas drugiego (a może i trzeciego) seansu, a.e w obliczu poprzednich czynników wady zostają zepchnięte w najdalszy kąt.

P.S. To mój ostatni filmowy wpis (jutro pierwszy Czytający Czwartek) przed ogłoszeniem nominacji do Oscarów. Zobaczymy, czy (i w ilu) kategoriach Makbet zostanie wyróżniony. Kibicuję gorąco!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz