Dzisiaj czas na hit, który swoją premierę miał całkiem niedawno, a na który naprawdę warto zwrócić uwagę w wolnej chwili. Nie tylko w kontekście świetnego reżysera, genialnych scenarzystów i bardzo dobrych aktorów, ale również pod kątem polskiego akcentu - kilka scen kręconych było w naszym rodzimym Wrocławiu (zresztą najpiękniejszym mieście na świecie). A czy warto film obejrzeć dla samego filmu? Cierpliwości, już wyjaśniam...
Stany, Rosja - dwa bratanki. I do bomby, i do szklanki!
Lata 50. XX wieku, początki zimnej wojny, czyli okres ekstremalnego napięcia między dwoma mocarstwami - Rosją i Stanami Zjednoczonymi - powodowany głównie strachem przed bronią atomową. Nic dziwnego, że oba kraje rozpoczęły tzw. wyścig zbrojeń, i nic dziwnego, że niejako w jego ramach każdy z nich prowadził jak najgłębszą inflitrację drugiego. Łączyło się to, rzecz jasna, z rozkwitem szeroko pojętego wywiadu, choć niekoniecznie były to osoby odpowiadające wyobrażeniom, które czerpiemy z najnowszych hollywoodzkich filmów o CIA.
Most szpiegów zaczyna się w momencie, w którym amerykańskie służby ujmują rosyjskiego agenta, Rudolfa Abla. (Swoją drogą, ciekawie pokazane jest, jak tzw. demokratyczne państwo prawa na pierwszym miejscu stawiające humanistyczne wartości jak wolność, równość i sprawiedliwość obchodzi się z osobą, którą uważa - choć brakuje jej na to dowodów - za swojego wroga). Do jego obrony - aby stworzyć pozory uczciwego procesu - zatrudniony zostaje James B. Donovan (Tom Hanks), prawnik co prawda zajmujący się głównie ubezpieczeniami, ale świetny w swoim fachu.
Sytuacja komplikuje się jednak, gdy na rosyjskie terytorium spada samolot (a raczej jego kawałki), zdobycz najnowszej technologii, a wraz z nim - jego pilot, amerykański żołnierz. CIA zaczyna wówczas planować akcję ratunkową, jednak samo ma związane ręce. Oczy agentów zwracają się więc ku jedynej osobie, która może pomóc w takiej sytuacji - Donovanowi. A potem... a potem atmosfera coraz bardziej się zagęszcza.
Jedną z najważniejszych rzeczy w filmie jest scenariusz (choć scenarzyści w powszechnej świadomości funkcjonują głównie jako niezbędny, acz mało znaczący dodatek do dzieła). W Moście szpiegów bracia Coen (jak zwykle) stanęli na wysokości zadania - napisali coś klarownego, sensownego, z wyraźną myślą przewodnią i przede wszystkim - nieprzegadanego. (Naprawdę, scenariusze, z których spokojnie wyciąć można by było jedną czwartą objętości, potrafią zepsuć nawet najlepszą grę aktorską). Tutaj każda scena jest potrzebna, a na dodatek zawiera dokładnie tyle słów, ile powinna. W połączeniu ze świetną reżyserią Spielberga daje to bardzo przyjemny efekt wartkiej i płynnej akcji.
Nad grą Toma Hanksa nie ma co się rozwodzić, bo mężczyzna ów aktorem jest genialnym. (Choć przyznam szczerze, że ma w sobie też coś drażniącego i intrygującego jednocześnie - zawsze, gdy słyszę, że gra w jakimś filmie, wzdycham ze zniecierpliwieniem, natomiast gdy już go zobaczę na ekranie, od razu daję mu się porwać w głąb fabuły). Miłym akcentem jest również pojawienie się Alana Aldy (nawet jeśli nie trwa to zbyt długo).
Moim prywatnym zaskoczeniem natomiast okazał się Mark Rylance (filmowy Abel). Aktora podziwiać możemy przez piętnaście, najwyżej dwadzieścia minut, ale jego niezwykle oszczędna w słowach i mimice kreacja aktorska moim zdaniem zasługuje na Oscara za rolę drugoplanową.
...albo właśnie dokładnie to zrób, bo zdjęcia - wykonane przez polskiego operatora Janusza Kamińskiego - są rzeczywiście przepiękne. Może nie jest to poziom Idy, dzieła moim zdaniem wizualnie najwybitniejszego w kinematografii, ale jak na propozycję z Hollywoodu jest to rzeczywiście najwyższy poziom. Niektóre kadry chciałoby się powiesić na ścianie, albo przynajmniej wcisnąć guzik pauzy, aby się nimi dłużej ponapawać. A to chyba w zdjęciach filmowych jest najważniejsze.
Jedyna rzecz, do której mogę się przyczepić, co niniejszym czynię, to spłaszczenie fabuły i psychologizmu bohaterów. Amerykański sen to marzenie każdego człowieka, Stany są dobre i cudowne (ci źli urzędnicy to były pojedyncze wyjątki, które już nie występują), natomiast Europa to ich przeciwieństwo. Bohaterów z kolei odczuwałam jako w pewnym sensie wybrakowanych (oprócz Abla, on jest wyjątkiem od reguły), to znaczy nie byli oni dla mnie do końca wiarygodni. Nie jestem jednak pewna, czy była to kwestia scenariusza, gry aktorskiej, reżyserii czy jakiejś mieszanki tych elementów, grunt, że z seansu wyszłam z pewnym poczuciem niedosytu.
Most szpiegów na pewno jest filmem bardzo dobrym i świetnie wykonanym od strony technicznej. Do reżyserii, scenariusza i gry aktorskiej jako takich nie mam zastrzeżeń, jeszcze raz natomiast podkreślę niesamowitość Marka Rylance'a (naprawdę, chociaż dla niego warto ten film obejrzeć) i świetne zdjęcia Janusza Kamińskiego.
Inne polskie akcenty (drobne, ale zawsze) również cieszą - choć dla mnie, jako wrocławianki, nieco zawstydzające było to, że mieszkam w mieście, którego kamienice są w takim stanie, że mogą być wykorzystywane jako scenografia do filmu o właśnie zniszczonym przy użyciu m.in. bomb i czołgów (!) Berlinie (malutki minusik również za to, że scenografom nie chciało się obkleić plastikowych okien tak, by wyglądały na stare).
Minusem jest natomiast niedostateczna głębia bohaterów, która spowodowała u mnie niedosyt. Był on jednak tylko jednym z wielu odczuć, które towarzyszyły mi po wyjściu z kina, na pewno nie dominującym. Wprost przeciwnie - zakończenie seansu powitałam ze zdziwieniem: Jak to, już te dwie i pół godziny minęły? Niemożliwe! Firma Spielberg i Inni Sp. z. o. o. wciągnęła mnie w opowiadaną przez siebie historię, nie pozwalając mi się nudzić czy odpłynąć myślami nawet na moment. Film, choć nie wybitny, był przyjemny w oglądaniu i rzeczywiście dobrze się przy nim bawiłam - a przecież chyba właśnie o to w hollywoodzkim kinie chodzi, czyż nie?
Dobre dobrego początki
Most szpiegów zaczyna się w momencie, w którym amerykańskie służby ujmują rosyjskiego agenta, Rudolfa Abla. (Swoją drogą, ciekawie pokazane jest, jak tzw. demokratyczne państwo prawa na pierwszym miejscu stawiające humanistyczne wartości jak wolność, równość i sprawiedliwość obchodzi się z osobą, którą uważa - choć brakuje jej na to dowodów - za swojego wroga). Do jego obrony - aby stworzyć pozory uczciwego procesu - zatrudniony zostaje James B. Donovan (Tom Hanks), prawnik co prawda zajmujący się głównie ubezpieczeniami, ale świetny w swoim fachu.
Sytuacja komplikuje się jednak, gdy na rosyjskie terytorium spada samolot (a raczej jego kawałki), zdobycz najnowszej technologii, a wraz z nim - jego pilot, amerykański żołnierz. CIA zaczyna wówczas planować akcję ratunkową, jednak samo ma związane ręce. Oczy agentów zwracają się więc ku jedynej osobie, która może pomóc w takiej sytuacji - Donovanowi. A potem... a potem atmosfera coraz bardziej się zagęszcza.
Kultura słowa
Jedną z najważniejszych rzeczy w filmie jest scenariusz (choć scenarzyści w powszechnej świadomości funkcjonują głównie jako niezbędny, acz mało znaczący dodatek do dzieła). W Moście szpiegów bracia Coen (jak zwykle) stanęli na wysokości zadania - napisali coś klarownego, sensownego, z wyraźną myślą przewodnią i przede wszystkim - nieprzegadanego. (Naprawdę, scenariusze, z których spokojnie wyciąć można by było jedną czwartą objętości, potrafią zepsuć nawet najlepszą grę aktorską). Tutaj każda scena jest potrzebna, a na dodatek zawiera dokładnie tyle słów, ile powinna. W połączeniu ze świetną reżyserią Spielberga daje to bardzo przyjemny efekt wartkiej i płynnej akcji.
Gra w klasy
Nad grą Toma Hanksa nie ma co się rozwodzić, bo mężczyzna ów aktorem jest genialnym. (Choć przyznam szczerze, że ma w sobie też coś drażniącego i intrygującego jednocześnie - zawsze, gdy słyszę, że gra w jakimś filmie, wzdycham ze zniecierpliwieniem, natomiast gdy już go zobaczę na ekranie, od razu daję mu się porwać w głąb fabuły). Miłym akcentem jest również pojawienie się Alana Aldy (nawet jeśli nie trwa to zbyt długo).
Moim prywatnym zaskoczeniem natomiast okazał się Mark Rylance (filmowy Abel). Aktora podziwiać możemy przez piętnaście, najwyżej dwadzieścia minut, ale jego niezwykle oszczędna w słowach i mimice kreacja aktorska moim zdaniem zasługuje na Oscara za rolę drugoplanową.
Nie oceniaj filmu po zdjęciach...
...albo właśnie dokładnie to zrób, bo zdjęcia - wykonane przez polskiego operatora Janusza Kamińskiego - są rzeczywiście przepiękne. Może nie jest to poziom Idy, dzieła moim zdaniem wizualnie najwybitniejszego w kinematografii, ale jak na propozycję z Hollywoodu jest to rzeczywiście najwyższy poziom. Niektóre kadry chciałoby się powiesić na ścianie, albo przynajmniej wcisnąć guzik pauzy, aby się nimi dłużej ponapawać. A to chyba w zdjęciach filmowych jest najważniejsze.
Zgrzyt naoliwionej machiny
Jedyna rzecz, do której mogę się przyczepić, co niniejszym czynię, to spłaszczenie fabuły i psychologizmu bohaterów. Amerykański sen to marzenie każdego człowieka, Stany są dobre i cudowne (ci źli urzędnicy to były pojedyncze wyjątki, które już nie występują), natomiast Europa to ich przeciwieństwo. Bohaterów z kolei odczuwałam jako w pewnym sensie wybrakowanych (oprócz Abla, on jest wyjątkiem od reguły), to znaczy nie byli oni dla mnie do końca wiarygodni. Nie jestem jednak pewna, czy była to kwestia scenariusza, gry aktorskiej, reżyserii czy jakiejś mieszanki tych elementów, grunt, że z seansu wyszłam z pewnym poczuciem niedosytu.
Sekwencja końcowa
Most szpiegów na pewno jest filmem bardzo dobrym i świetnie wykonanym od strony technicznej. Do reżyserii, scenariusza i gry aktorskiej jako takich nie mam zastrzeżeń, jeszcze raz natomiast podkreślę niesamowitość Marka Rylance'a (naprawdę, chociaż dla niego warto ten film obejrzeć) i świetne zdjęcia Janusza Kamińskiego.
Inne polskie akcenty (drobne, ale zawsze) również cieszą - choć dla mnie, jako wrocławianki, nieco zawstydzające było to, że mieszkam w mieście, którego kamienice są w takim stanie, że mogą być wykorzystywane jako scenografia do filmu o właśnie zniszczonym przy użyciu m.in. bomb i czołgów (!) Berlinie (malutki minusik również za to, że scenografom nie chciało się obkleić plastikowych okien tak, by wyglądały na stare).
Minusem jest natomiast niedostateczna głębia bohaterów, która spowodowała u mnie niedosyt. Był on jednak tylko jednym z wielu odczuć, które towarzyszyły mi po wyjściu z kina, na pewno nie dominującym. Wprost przeciwnie - zakończenie seansu powitałam ze zdziwieniem: Jak to, już te dwie i pół godziny minęły? Niemożliwe! Firma Spielberg i Inni Sp. z. o. o. wciągnęła mnie w opowiadaną przez siebie historię, nie pozwalając mi się nudzić czy odpłynąć myślami nawet na moment. Film, choć nie wybitny, był przyjemny w oglądaniu i rzeczywiście dobrze się przy nim bawiłam - a przecież chyba właśnie o to w hollywoodzkim kinie chodzi, czyż nie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz