Dzisiaj w mym kinie, dzisiaj na blogu...
Było o teatrach, było o książce, to teraz - w ramach ogólnego ukulturalniania się - czas na film. I to film dość nowy, bo teraz lecący w kinach, bardzo popularny i... niezwykle przyjemny. Mowa oczywiście o Listach do M. 2, polskiej komedii (?) romantycznej, którą widziałam dokładnie tydzień temu, a która dalej, gdy o niej myślę, powoduje uśmiech na mojej twarzy.
Nie płacz, skarbuniu
Po pierwsze spieszę wytłumaczyć powyższy znak zapytania: film ma w sobie rzeczywiście dużo humoru. Może nie jest on intelektualnymi szaradami Kabaretu Starszych Panów, ale składa się z żartów, które naprawdę wywołują uśmiech na twarzy, a najczęściej po prostu śmiech, praktycznie u wszystkich widzów (i - tutaj sukces twórców - bynajmniej nie jest to humor okołogenitalny). Jednak wyznać muszę, że ze względu na swoją - być może - hiperwrażliwość artystyczną płakałam praktycznie od połowy filmu. (Napisałam HIPERwrażliwość, bo płaczę zwykle na każdym filmie, który oglądam - gdy umrze piesek, gdy umrze kotek, gdy mama musi wyjechać na miesiąc od dziecka, gdy ktoś się z kimś żegna itd.). Choć tutaj muszę zauważyć, że naprawdę nie byłam jedyna.
Autorzy filmu zafundowali nam bowiem w drugiej części Listów do M. kilka pozytywnych wzruszeń (działają one w taki sposób, że nic złego się nie dzieje, ale jest to wszystko takie piękne i wzruszające, że się płacze), w tym jedno wybijające się na pierwszy plan, które opowiada chyba najgłębszą i najbardziej zapadającą w pamięć historię z całego filmu. (Mowa oczywiście, jak w przypadku części poprzedniej, o historii Małgorzaty i jej rodziny - w tej roli świetna Agnieszka Wagner. Warto wspomnieć, że w poprzedniej części działo się to samo, tzn. do wielu wątków lekkich i pocieszających dochodził wątek również pocieszający, ale już bardziej umotywowany psychologicznie).
Reszta filmu, zrobiona bardzo dobrze technicznie, to raczej dość lekka historia właśnie do pośmiania się i do popłakania. Bez dylematów moralnych i smutnych bohaterów, którym już odechciało się żyć, za to z kupowaniem prezentów, Mikołajami chodzącymi po stolicy, odnajdywaniem miłości sprzed roku. Ot, taka optymistyczna gratka dla tych, którzy chcą na filmie dobrze się bawić bez ordynarnego prymitywizmu i opierania WSZYSTKICH żartów na motywach seksualnych.
Przyjemność z filmu jest niewątpliwa, ale tylko pod dwoma warunkami. Po pierwsze - wyłączmy (jeżeli w takowym się lubujemy) czepialstwo. Wiadomo, że nie każdy powróci do swojej miłości sprzed roku, gdy tylko ją zobaczy w centrum handlowym w Wigilię. I że nie każdy będzie zadowolony z pojawienia się ojca swojego dziecka, który nie kontaktował się z nim od jego narodzenia. Ale jeżeli potraktujemy ten film z pewnym przymrużeniem oka, odbierając go bardziej jako bajkę niż jako prawdziwą opowieść, na pewno będziemy się dobrze bawić.
Po drugie - i tutaj przepraszam, ale muszę być okrutna - zignorujmy grę aktorską Marty Żmudy-Trzebiatowskiej. Panią Martę naprawdę uwielbiam i bardzo szanuję, jest ona dla mnie jedną z bardziej sympatycznych polskich aktorek, która jeszcze pięknie tańczy, ale tutaj... coś nie wyszło. Po prostu. I na tym skończmy, bo przecież są Święta, więc kto ma zamiar przejmować się drobiazgami?
...bo warto spędzić jedno grudniowe popołudnie z rodziną w sali kinowej na Listach do M. 2, trochę się śmiejąc, trochę uśmiechając, a trochę popłakując w rękaw. Na dwie godziny wyłączyć stres całego tygodnia i dodatkową presję związaną z koniecznością kupowania prezentów, i po prostu zanurzyć się w magii Świąt - tej magii, którą coraz częściej gubimy.
P.S. Wszystkie śródtytuły są sparafrazowanymi tytułami kolęd i pastorałek. Tak w ramach mojej prywatnej kampanii zachęcającej do integracyjnych świątecznych śpiewów:-)
Autorzy filmu zafundowali nam bowiem w drugiej części Listów do M. kilka pozytywnych wzruszeń (działają one w taki sposób, że nic złego się nie dzieje, ale jest to wszystko takie piękne i wzruszające, że się płacze), w tym jedno wybijające się na pierwszy plan, które opowiada chyba najgłębszą i najbardziej zapadającą w pamięć historię z całego filmu. (Mowa oczywiście, jak w przypadku części poprzedniej, o historii Małgorzaty i jej rodziny - w tej roli świetna Agnieszka Wagner. Warto wspomnieć, że w poprzedniej części działo się to samo, tzn. do wielu wątków lekkich i pocieszających dochodził wątek również pocieszający, ale już bardziej umotywowany psychologicznie).
Wśród nocnej ciszy śmiech się rozchodzi
Reszta filmu, zrobiona bardzo dobrze technicznie, to raczej dość lekka historia właśnie do pośmiania się i do popłakania. Bez dylematów moralnych i smutnych bohaterów, którym już odechciało się żyć, za to z kupowaniem prezentów, Mikołajami chodzącymi po stolicy, odnajdywaniem miłości sprzed roku. Ot, taka optymistyczna gratka dla tych, którzy chcą na filmie dobrze się bawić bez ordynarnego prymitywizmu i opierania WSZYSTKICH żartów na motywach seksualnych.
Mizerny, cichy, krytyk szczęśliwy
Przyjemność z filmu jest niewątpliwa, ale tylko pod dwoma warunkami. Po pierwsze - wyłączmy (jeżeli w takowym się lubujemy) czepialstwo. Wiadomo, że nie każdy powróci do swojej miłości sprzed roku, gdy tylko ją zobaczy w centrum handlowym w Wigilię. I że nie każdy będzie zadowolony z pojawienia się ojca swojego dziecka, który nie kontaktował się z nim od jego narodzenia. Ale jeżeli potraktujemy ten film z pewnym przymrużeniem oka, odbierając go bardziej jako bajkę niż jako prawdziwą opowieść, na pewno będziemy się dobrze bawić.
Po drugie - i tutaj przepraszam, ale muszę być okrutna - zignorujmy grę aktorską Marty Żmudy-Trzebiatowskiej. Panią Martę naprawdę uwielbiam i bardzo szanuję, jest ona dla mnie jedną z bardziej sympatycznych polskich aktorek, która jeszcze pięknie tańczy, ale tutaj... coś nie wyszło. Po prostu. I na tym skończmy, bo przecież są Święta, więc kto ma zamiar przejmować się drobiazgami?
Pójdźmy wszyscy wraz do kina...
...bo warto spędzić jedno grudniowe popołudnie z rodziną w sali kinowej na Listach do M. 2, trochę się śmiejąc, trochę uśmiechając, a trochę popłakując w rękaw. Na dwie godziny wyłączyć stres całego tygodnia i dodatkową presję związaną z koniecznością kupowania prezentów, i po prostu zanurzyć się w magii Świąt - tej magii, którą coraz częściej gubimy.
P.S. Wszystkie śródtytuły są sparafrazowanymi tytułami kolęd i pastorałek. Tak w ramach mojej prywatnej kampanii zachęcającej do integracyjnych świątecznych śpiewów:-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz