Scena ATM na Bielanach Wrocławskich została wybudowana stosunkowo niedawno, a jeszcze jej nie odwiedziłam, stwierdziłam więc, że najwyższy czas to zmienić. Mój wybór padł na Intrygę w reż. Jan Englerta - przyznam się, że przyciągnęły mnie głównie nazwisko reżysera oraz Zbigniewa Zamachowskiego, którego wielbię i hołubię. Niestety to, co miało być sprawną, wartką i dobrze zagraną komedią okazało się dość mdłym i nudnym sposobem na spędzenie dokładnie 105 sobotnich minut (choć miało kilka dobrych momentów). Dlaczego? O tym poniżej.
Dobre złego kawałki...
Najpierw może o rzeczach dobrych, szczególnie że jest ich zdecydowanie mniej, więc łatwiej je wszystkie wymienić. Po pierwsze: gra aktorska Zbigniewa Zamachowskiego i Tomasza Stockingera. Żaden z nich - niestety - nie gra głównej postaci, ale gdy tylko pojawiają się na scenie, cały spektakl robi się lepszy. Obaj panowie zachwycają warsztatem aktorskim - bogatym wachlarzem gestów, póz, tonów, a nawet nut (to w przypadku Zamachowskiego); przyjemnie jest oglądać ich kreacje, słuchać ich, ogólnie: śledzić ich sceniczne poczynania.
Nieudręczająca jest także muzyka, a scenografia - choć nie zachwyca - na pewno nie odstrasza. (Dotyczy to również kostiumów, przyznam się też, że sukienki pani Ścibakówny sama chętnie włożyłabym na jakieś eleganckie wyjście).
Tym, co jest rzeczywiście złe, są natomiast - w pewnym stopniu - scenariusz (a przynajmniej jego tłumaczenie), gra pana Bobrowskiego (ten element zawodzi całkowicie, tak więc o nim na koniec) i kilka innych elementów. Kwestie, szczególnie te początkowe, brzmią pretensjonalnie (choć może jest to wina aktorów), i po prostu nie przekonują, co sprawia, że historia wydaje się plastikowa, i momentami nudzi. A zakończenia widz, który przeczytał i obejrzał w życiu tak z pięć kryminałów, domyśli się po pierwszych trzydziestu minutach.
...lecz zła cała reszta
Tym, co jest rzeczywiście złe, są natomiast - w pewnym stopniu - scenariusz (a przynajmniej jego tłumaczenie), gra pana Bobrowskiego (ten element zawodzi całkowicie, tak więc o nim na koniec) i kilka innych elementów. Kwestie, szczególnie te początkowe, brzmią pretensjonalnie (choć może jest to wina aktorów), i po prostu nie przekonują, co sprawia, że historia wydaje się plastikowa, i momentami nudzi. A zakończenia widz, który przeczytał i obejrzał w życiu tak z pięć kryminałów, domyśli się po pierwszych trzydziestu minutach.
Dziwne wydawały mi się zaciemnienia świateł - dobrym pomysłem jest praktycznie całkowite wyłączenie tychże celem oddzielenia poszczególnych scen i pokazania czasu upływającego między nimi, natomiast nie wolno tego robić wtedy, gdy ostatnia kwestia jeszcze porządnie nie wybrzmiała. Jeżeli bowiem zgasi się światła za wcześnie, widz ma wrażenie, że miejsce miała jakaś awaria prądu, co po prostu przeszkadza w odbiorze dzieła.
Jednym z najgorszych elementów jest natomiast gra pana Bobrowskiego. Jako człowieka bardzo go lubię, a dzisiaj zapunktował u mnie dodatkowo, gdy po spektaklu specjalnie zszedł na widownię, aby przywitać się z jakąś (chyba znaną mu) starszą panią. Jako aktora natomiast znam go jako odtwórcę jednej z drugoplanowych ról z mojego ulubionego serialu z dzieciństwa - Magdy M. - gdzie zawsze wydawał mi się bardzo przystojny (choć nie tak, jak Paweł Małaszyński) i intrygujący. I choć obie te cechy pan Bobrowski dalej posiada, jego aktorska sztywność moją sympatię doń nieco mrozi, a jego nieumiejętność (niechęć?) oddania emocji i urealnienia i tak już pretensjonalnego scenariusza budzi wręcz niechęć.
I mimo że pan Bobrowski jest zdecydowanie najsłabszym punktem programu, obie panie - tzn. Beata Ścibak-Englert oraz Joanna Koroniewska - również nie zachwycają. Pierwsza robi ze scenariuszem, co może, ale i tak nie wypada przekonująco. Druga natomiast ma rzeczywiście rolę niedającą dużego pola do popisu, ale nawet nie stara się zrobić z tejże roli czegoś więcej, po prostu odgrywa swoje kwestie tak, jak zostały one napisane.
I niestety, z przykrością stwierdzam, że wydać 90 złotych na bilet na takie przedstawienie warto było (chyba) jedynie dla dwóch panów - Stockingera i Zamachowskiego - którym bardzo dziękuję za bycie światełkiem w tunelu całego spektaklu. A reszta... cóż, resztę przemilczę, bo dama albo mówi dobrze, albo wcale. Napiszę tylko, że niezbyt to przedstawienie było udane, i chyba następnym razem ostrożniej dobierać będę repertuar. A teraz wracam do książki, którą jestem zachwycona, a której recenzja już niedługo - Szczygła Donny Tartt. Zapraszam!
I mimo że pan Bobrowski jest zdecydowanie najsłabszym punktem programu, obie panie - tzn. Beata Ścibak-Englert oraz Joanna Koroniewska - również nie zachwycają. Pierwsza robi ze scenariuszem, co może, ale i tak nie wypada przekonująco. Druga natomiast ma rzeczywiście rolę niedającą dużego pola do popisu, ale nawet nie stara się zrobić z tejże roli czegoś więcej, po prostu odgrywa swoje kwestie tak, jak zostały one napisane.
Czy warto?
I niestety, z przykrością stwierdzam, że wydać 90 złotych na bilet na takie przedstawienie warto było (chyba) jedynie dla dwóch panów - Stockingera i Zamachowskiego - którym bardzo dziękuję za bycie światełkiem w tunelu całego spektaklu. A reszta... cóż, resztę przemilczę, bo dama albo mówi dobrze, albo wcale. Napiszę tylko, że niezbyt to przedstawienie było udane, i chyba następnym razem ostrożniej dobierać będę repertuar. A teraz wracam do książki, którą jestem zachwycona, a której recenzja już niedługo - Szczygła Donny Tartt. Zapraszam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz