czwartek, 31 grudnia 2015

Słowny Galimatias nr 1


Dzisiaj ostatni dzień roku, a więc czas podsumowań i dogłębnych analiz. Gdzie człowiek nie spojrzy, tam ma zestawienia najlepszych filmów, płyt, gier, książek, seriali roku. Ja postanawiam się wyłamać ze schematu - zamiast roku podsumuję... ostatni miesiąc*. (Dzieje się tak również ze względu na fakt, że Nerw Słowa jest blogiem stosunkowo nowym, i dlatego dopiero od niedawna kulturę w taki typowo blogerski sposób postrzegam). Niniejszym zapoczątkowuję nowy cykl na blogu: Słowny Galimatias, czyli właśnie takie miesięczne, konkursowe podsumowania wszystkiego tego, czego nie udało mi się opisać (lub nie chciałam tego robić) w pełnoprawnych recenzjach. Zapraszam!

* - tutaj chciałabym też zauważyć, że niedługo sesja: takie zestawienie może być wielce pomocne w (nie)uczeniu się do egzaminów. Khem. (Nie, żebym się nie uczyła, prawda?)

No i kto mi powie, że to nie jest wizualnie piękne? No kto?

 

Nagroda im. Artystycznego Artysty


Pierwszą nagrodę w dzisiejszym konkursie otrzymuje Makbet w reżyserii Justina Kurzela. Mimo że film ten widziałam praktycznie dwa tygodnie temu, myślę o nim codziennie i chyba coraz bardziej dojrzewam do popełnienia na jego temat prawdziwego, długiego wpisu. Bo Makbet ma realną szansę na zostanie Arcydziełem Roku - praktycznie wszystko w nim zachwyca. Genialne są zdjęcia, genialna wizja świata przedstawionego, genialna scenografia (gdy na ekranie widniał zamek - już wtedy należący do Makbeta - na własnym ciele czułam hulające w nim przeciągi, wilgoć i zimno). Muzyka współbrzmi ze scenografią i surową grą aktorską, powolnymi tonami podkreślając klimat dzieła. Gdy dołożyć do tego świetną Marion Cottilard i niezwykle moim zdaniem wiarygodnego Michaela Fassbendera (to była pierwsza adaptacja Makbeta, którą widziałam, w której niezdecydowanie głównego bohatera odbierałam rzeczywiście jako rozterki moralne, a nie jako denerwującą reinterpretację geniuszu Szekspira), dostaje się arcydzieło (choć wiem, że dużo osób jest zdania, że Fassbender zrobił coś okropnego, a Lady Makbet go przyćmiła). Jedyny minus: że wiemy, co wydarzy się dalej. 


Tak, nasi Simowie są bardzo ładni, ale dlaczego to jest tak strasznie niegrywalne?

Nagroda im. Niespełnionych Oczekiwań 


Tutaj na równi stawiam nowego Bonda oraz - nowość na blogu - grę The Sims 4. (Ostatnio doszłam do wniosku, że nie ma co się wypierać, że w tę serię gram, skoro sprawia mi to radość. Moje nowe podejście do sprawy zaskoczyło mnie tym, że okazało się, że nie mam znajomej, koleżanki albo przyjaciółki, która gdzieś tam po kątach w Simsy podgrywa, tylko... wstydzi się o tym mówić, bo przecież dziewczynie nie wypada siedzieć przed komputerem. Mój apel: nie tylko Wiedźmin 3 - o którym za chwilę - jest grą wartą pogrania. Jeśli mamy coś, co lubimy robić, po prostu to róbmy, a nie udawajmy, że tego nie robimy, bo nie wypada). Simsy dostaną w najbliższym czasie osobny wpis, bo nie mogę ścierpieć, że ktoś wziął kultową już chyba serię, którą uwielbiam od momentu, gdy miałam siedem lat, i ją w tak okropny sposób okaleczył. 

O, a tu jest postać kobieca z nowego Bonda, w magicznej sukience, którą Dobra Wróżka McGyver wyczarowała w pociągu z papieru toaletowego i kijka od miotły

Jeżeli zaś chodzi o Spectre, to tutaj również mamy do czynienia z kultową serią, która zachwycała pokolenia. I wiadomo, że po genialnym Skyfallu prawdopodobne było, że kolejna część nie będzie fenomenem. Ale czy naprawdę nie można było - przy tak dużym budżecie i tak dobrej obsadzie - zrobić czegoś, co nie nudziłoby po godzinie? (A przypomnę, że film trwa dwie i pół). I naprawdę rozumiem, że dobrze, gdy film akcji ma niebanalny scenariusz - tylko wolałabym chyba, żeby w przypadku Bonda scenariusz ten już był prosty na zasadzie "ten jest zły i chce zniszczyć świat, trzeba go powstrzymać" niż sztucznie skomplikowany i "odkrywczy", bo "on jest zły, chce zniszczyć świat, i w ogóle to uknuł taki wielki i ogromny spisek, który ciągnął się przez kilka ostatnich części, ale nikt go nie zauważył, i jeszcze jak Bond był mały, to on go przecież..." i tak dalej, i tak dalej (i już nawet nie liczę wszystkich bezsensów związanych z postaciami kobiecymi, i tego dziwnego uczucia oczekiwania na Cumberbatcha podczas rywalizacji Voldemorta z Moriartym). Chociaż zgodzę się ze Szczepanem Twardochem, który w grudniowej Pani napisał świetny felieton zatytułowany Garnitury Bonda na temat piękna detali w najnowszym Bondzie. Problem jest jednak taki, że same detale, wybuchy (podobno największe w historii kina) i piękne oczy Craiga nie wystarczą, żeby zrobić dobry film. Sorry, taką mamy publiczność.

Nagroda im. Pecha Miesiąca


O tym krótko, bo jeszcze nie zakończyłam swojej artystycznej żałoby. Po raz drugi miałam bilety do Capitolu (udało mi się je kupić po dwóch - ! - latach ślęczenia nad repertuarem). I po raz drugi musiałam z nich zrezygnować, tym razem ze względu na chorobę. Mówią, że do trzech razy sztuka...

Nagroda im. Lekkiej Rozrywki


Nie zawsze chce się zagłębiać w Artystyczną Wizję Twórcy, czasem woli się usiąść z piwem i oddać się czemuś mało skomplikowanemu i przyjemnemu dla ducha. W tym miesiącu znalazłam dwie takie rzeczy - chyba najsłynniejszą książkę Joanny Chmielewskiej oraz jeden z nowszych filmów z moimi ukochanymi aktorami.
Kocham to nowe wydanie Chmielewskiej w twardej oprawie, jest takie bardzo nowoczesne i w ogóle
 

Lesio jest powieścią absolutnie uroczą, taką, którą połknąć można w jeden wieczór. Podobno nie da rady jej już nigdzie dostać - mi się udało, w Taniej Książce na Świdnickiej we Wrocławiu (którą bardzo polecam - znaleźć tam można prawdziwe perełki, trzeba tylko dość regularnie tam wstępować), w ramach części prezentu mikołajkowego. Chyba więc jestem szczęściarą - i to szczęściarą tym większą, że powieść rzeczywiście mi się podobała. Temat porusza w zasadzie trywialny: losy architekta Lesia, który i geniuszem, i obibokiem się zdaje. A na dodatek ma pewne kryminalne skłonności, które z humorem przez Chmielewską zostały opisane. Idealne cóś na zimny wieczór w pojedynkę.

Jak spotkanie dwóch generacji w takim wykonaniu mogłoby nie wyjść? Nie mogłoby. Dlatego wychodzi - i to jak!

Mroźne popołudnie spędzić można również bardziej grupowo - i tutaj polecam film Praktykant z Robertem de Niro i Anne Hathaway w rolach głównych. Wdowiec na emeryturze (de Niro) pewnego dnia stwierdza, że potrzebuje stałego zajęcia i tak trafia do firmy wysyłającej ubrania, założonej przez zabieganą kobietę sukcesu (Anne), która zaczyna na swojej zawodowej drodze napotykać pewne problemy... Duet aktorów jest piękny (czegóż się spodziewać po de Niro?), scenariusz może nie odkrywa Ameryki ani nawet Australii, ale jest przyjemny. Ot, taki film, żeby obejrzeć wieczorem przy piwie, trochę się pośmiać i nie czuć, że ktoś obraża naszą inteligencję. Przyjemne. I prowadzi do kolejnej nagrody, którą jest...

Nagroda im. Obrażonej Inteligencji


Nie rozumiem, jak można zrobić film, który jest po prostu idiotyczny, mimo że w zamierzeniu nie miał taki być. Przecież nad każdym filmem pracuje sztab ludzi - reżyser(ka), scenograf, producenci, aktorzy, charakteryzatorzy, scenarzyści, kamerzyści, asystenci reżysera, asystenci scenografa, asystenci producenta i wielu innych. I naprawdę - NIKT z nich nie może stanąć na środku i powiedzieć: "Ej, mam wrażenie, że trochę to jest beznadziejne. Zróbmy coś innego!"? 

No dobra, moją inteligencję obrażał głównie pan z lewej, na którego jednak całkiem miło się patrzyło (tak długo, jak się nie odezwał). Pan z prawej parę razy nawet skłonił mnie do odmóżdżonego chichotu, więc może całość nie była taka zła?

No chyba nikt. Bo w momencie, w którym zaczęłam oglądać Dzień dobry, kocham Cię, nie mogłam uwierzyć, że ktoś mógł napisać taki scenariusz i znaleźć profesjonalną ekipę filmową, która rzeczywiście to nakręci. I o ile jeszcze Basia Kurdej-Szatan, której - przyznam bez bicia - w sumie nie lubię, jakoś daje radę (dobrze dopasowano ją do roli), o tyle Aleksy Komorowski w roli Szymona jest tak niesamowicie płaski i niewiarygodny, że to przechodzi ludzkie pojęcie. I już nawet nie będę powtarzać, że historia sama w sobie jest okrutnie idiotyczna. Jedynym plusem jest tutaj nieco zwariowana Olga Bołądź, której rola zachęciła mnie do obejrzenia Słabej płci (o której już w najbliższych dniach). Ech...

Nagroda im. (nie)Oczekiwanych Powrotów


Nie chodzi tutaj tylko o powroty serii, ale raczej moje własne, osobiste powroty do serii. Po pierwsze: Star Wars, o których szczegółowo piszę tu (KLIK). Nawet mimo tego, że nie widziałam wszystkich poprzednich części, i że zaczęłam oglądać serię gdzieś na początku grudnia, cudownie było czuć ducha pokoleń w najnowszej części.
Ta scena przejdzie do historii, mówię Wam!

Wróciłam też do świetnego serialu pt. Elementary (więcej tutaj - KLIK). Ogólnie rzecz ujmując, rzecz mówi o Sherlocku Holmesie, który uzależnił się od narkotyków, z którego to uzależnienia wyciągnięty zostaje przez swoją trenerkę trzeźwości. Scenariusz zachwyca złożonością i pięknem języka, Lucy Liu gra dobrze i cudnie się na nią patrzy (i na jej stroje, ach, jak ja bym chciała mieć takie ubrania!), natomiast Jonny Lee Miller daje tutaj aktorski popis ekscentryczności. Nic, tylko oglądać.


A tutaj najbardziej epicka z najbardziej epickich grafik z Wieśka. Czysty geniusz, po prostu czysty geniusz.

Ze względu na swój prezent mikołajkowy - którym było również rozszerzenie do Wiedźmina 3 zatytułowane Serca z kamienia - wróciłam do rzeczonej gry, stwierdzając, iż jest ona najlepszą grą tego roku i chyba najlepszą grą, w jaką kiedykolwiek grałam. Kapelusze z głów dla CD Projektu, a ja wracam do grania, bo zanim znów będę mieć ten 32. poziom, trochę czasu mi zejdzie... (moja poprzednia postać zginęła definitywnie wraz z poprzednim komputerem. Cóż, takie życie...)

Nagroda im. Dziwności Różnorakich


Nagroda już ostatnia, ex aequo otrzymana przez dwa teksty kultury. Jeden z nich to film Sicario (reż. Denis Villeneuve) ze świetną rolą Emily Blunt, drugi to gra - już klasyk - o pięknej nazwie Broken Sword.  

Owszem, w poniższej dwuzdaniowej (!) recenzji pomijam innych aktorów poza Emily Blunt. Nie bez powodu - młoda aktorka przyćmiła wszystkich niczym pochodnia zapalniczkę.

Emily Blunt popełniła rolę świetną w filmie bardzo ciężkim (dlatego oglądałam go w Wigilię - jak szaleć, to szaleć!) i z bardzo dobrze poprowadzoną fabułą. I o ile samą Blunt byłam zachwycona, o tyle film nie wydał mi się wybitny (może ze względu na ostatnią scenę, która była dla mnie strasznie niewiarygodna - serio agentka FBI nie zna prawa i nie wie, że jeśli ktoś ją ten, to ona potem nie jest ten, bo to ten?).

Dzisiaj granie w coś takiego to po prostu dziwactwo. Albo chęć zgłębienia klasyki. Ale wciąga to, oj, wciąga.
Broken Sword z kolei to dla mnie dziwactwo, bo jest to po prostu gra bardzo, bardzo klasyczna i bardzo, bardzo stara (w branży gier rok 2002 to z kilkanaście albo i kilkadziesiąt epok do tyłu). I z jednej strony tę starość widać, a z drugiej fabuła gry wciąga - jak na przygodówkę - wręcz niezwykle. I w ten sposób, dzięki kolejnej wyprzedaży na Steamie, dostałam bardzo ładny prezent. A za tę ogromną kwotę 5 złotych, którą wydałam, otrzymałam jeszcze kolejne dwie części...

Życzenia


Dzisiejsza gala dobiega końca, tak samo jak - jakby nie patrzeć - dzisiejszy rok. Z tej okazji życzę wszystkim Czytelnikom wszystkiego dobrego w Nowym Roku. Do napisania po Sylwestrze! (I żebyście pamiętali chociaż część imprezy;-))

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz