Znacie to uczucie, gdy widzicie obsadę jakiegoś filmu, i stwierdzacie, że musi on być udany, więc oglądacie trailer, i jeszcze bardziej utwierdzacie się w swoim przekonaniu, a potem wybieracie się całą rodziną do kina i...
...i nagle zaczyna Wam się wydawać, że poszliście na jakiś inny film? Takie właśnie wrażenie - choć może wynika ono jedynie z mojej naiwności - miałam, oglądając najnowszy film Jessie Nelson pt. Kochajmy się od święta.
Światło żarówki
Na początku wszystko wygląda dobrze - obsada (i gra tejże obsady) jest świetna. Nie jestem co prawda psychofanką Diane Keaton, ale jest ona jedną z tych aktorek, które potrafią skupić na swojej roli całą uwagę widzów, coś w stylu Meryl Streep (osobom chcącym przybliżyć sobie to zjawisko błyszczącej żarówki polecam film Tajemnice lasu, który to jest na niezbyt wysokim poziomie, ale wszystkie uwagi automatycznie wyciszają się, gdy tylko Królowa Meryl pojawia się na ekranie). Tutaj, choć nie miałam poczucia przyćmienia, byłam zadowolona z wiarygodności postaci Keaton - nadopiekuńczej matki, która chce zaplanować świąteczne szczęście.
Dawne sentymenty i nieokropne tło
Podobnie jest z Olivią Wilde - aktorką grającą raczej w produkcjach drugiej klasy, ale grającą bardzo dobrze, a przy tym zjawiskowo piękną. (I niezmiennie przypominającą mi Dr. House'a, co jest dodatkowym plusem). W Kochajmy się od święta wypada ona świetnie jako Eleanor, buntownicza córka wierząca raczej w magię głosu Niny Simone niż w jakiś wyższy absolut.
Pozostali aktorzy wcale nie wypadają blado na tle dwóch wyżej wspomnianych pań, choć nimi akurat nie dałam rady się jakoś specjalnie zachwycić, może oprócz partnerującego Wilde Jake'a Lacy'ego. Przyznam jednak szczerze, że nawet zazwyczaj trochę denerwująca mnie Amanda Seyfried tutaj mnie nie irytowała.
Tubalny aksamit w tanim złocie
Problem jednak zaczyna się, gdy zaczniemy szczegółowo analizować scenariusz. Oczywiście, że historie są podane w miły, niewymagający większego wysiłku sposób - narrator aksamitnym głosem przemawiający z offu, polifonicznie przybliżający widzowi historie poszczególnych członków rodziny Cooperów, komentujący różne wydarzenia. Oczywiście, że na koniec, gdy - niespodzianka - wszyscy znajdą już spokój przy wigilijnym stole (i nie tylko), będziemy potrzebować chusteczki (albo nawet, jak w moim przypadku, kilku). I oczywiście, że przez chwilę poczujemy świąteczną atmosferę, z jej dobrymi i złymi stronami.
Tylko że niestety nie możemy zapomnieć, że scenariusz po pierwsze niestety nie daje aktorom czasu na pogłębienie portretów postaci, a po drugie - mimo dość trafnego portretu świątecznej rodziny - nie jest w stanie na dłuższą metę rozśmieszyć. Występuje tutaj co prawda ironia w ilościach nieszkodliwych dla zdrowia, ale kilka normalnych gagów to raczej humor okołogenitalny.
Nie można też nie wspomnieć o tym, że od pierwszych kadrów filmu doskonale wiemy, co się stanie. Finezji w głównej osi fabuły nie ma żadnej, i kropka, choć aktorzy, czarując swym urokiem, są w stanie tę wadę przeskoczyć.
Najgorsza jednak wada tego filmu, choć jest ona bardzo subiektywna, to to, że mnie nie porwał. Listy do M. 2 (LINK do recenzji, film chyba najbardziej podobny do dzieła Jessie Nelson w tegorocznej ofercie kinowej, wciągnął mnie od pierwszej minuty. Oglądałam go ze wzruszeniem i uśmiechem, mając świadomość, że jest to tylko lekki i przyjemny film, w dodatku bardzo naiwny i trochę nielogiczny, ale dobrowolnie podążyłam za twórcami i miałam z tego dobrą zabawę. Tutaj natomiast akcję śledziłam, i nawet uśmiechnęłam się i trochę sobie popłakałam pod koniec, ale... to nie było to, czego oczekuję od świątecznego filmu.
Kochajmy się od święta to taki film, który oglądać można, gdy bardzo lubi się jego aktorów, albo gdy w drugi dzień Świąt nie ma się już naprawdę nic do roboty prócz kłócenia się z rodziną. Nie obrazi on naszej inteligencji, czasem nawet się pod nosem uśmiechniemy, ale do Sylwestra zdążymy już o nim zapomnieć. Tym natomiast, którzy chcieliby obejrzeć jakiś porządny film, polecam klasyki, w tym moje ulubione To właśnie miłość, albo - tym, którzy Świąt mają po dziurki w nosie - na przykład całkiem nowego Stażystę (w obsadzie moja ukochana Anne Hathaway i Robert de Niro). A Kochajmy się od Święta można zostawić sobie na dzień, gdy naprawdę nie będziemy mieli do obejrzenia nic innego.
Nie można też nie wspomnieć o tym, że od pierwszych kadrów filmu doskonale wiemy, co się stanie. Finezji w głównej osi fabuły nie ma żadnej, i kropka, choć aktorzy, czarując swym urokiem, są w stanie tę wadę przeskoczyć.
Najgorsza jednak wada tego filmu, choć jest ona bardzo subiektywna, to to, że mnie nie porwał. Listy do M. 2 (LINK do recenzji, film chyba najbardziej podobny do dzieła Jessie Nelson w tegorocznej ofercie kinowej, wciągnął mnie od pierwszej minuty. Oglądałam go ze wzruszeniem i uśmiechem, mając świadomość, że jest to tylko lekki i przyjemny film, w dodatku bardzo naiwny i trochę nielogiczny, ale dobrowolnie podążyłam za twórcami i miałam z tego dobrą zabawę. Tutaj natomiast akcję śledziłam, i nawet uśmiechnęłam się i trochę sobie popłakałam pod koniec, ale... to nie było to, czego oczekuję od świątecznego filmu.
Ostateczność
Kochajmy się od święta to taki film, który oglądać można, gdy bardzo lubi się jego aktorów, albo gdy w drugi dzień Świąt nie ma się już naprawdę nic do roboty prócz kłócenia się z rodziną. Nie obrazi on naszej inteligencji, czasem nawet się pod nosem uśmiechniemy, ale do Sylwestra zdążymy już o nim zapomnieć. Tym natomiast, którzy chcieliby obejrzeć jakiś porządny film, polecam klasyki, w tym moje ulubione To właśnie miłość, albo - tym, którzy Świąt mają po dziurki w nosie - na przykład całkiem nowego Stażystę (w obsadzie moja ukochana Anne Hathaway i Robert de Niro). A Kochajmy się od Święta można zostawić sobie na dzień, gdy naprawdę nie będziemy mieli do obejrzenia nic innego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz