środa, 30 grudnia 2015

SERIALE: Wpis-ninja o nudzie, czyli jak homo sapiens walczy z chorobą

Przyznaję się. Ten wpis miał być zupełnie o czymś innym. Miałam napisać, dlaczego polskich autorów filmowych trailerów powinno się masowo pozwalniać (Słaba płeć?), dlaczego moja miłość do Dawida Podsiadło z jednej strony się pogłębiła, a z drugiej ostudziła (Annoyance&Dissapointment), dlaczego warto być wolontariuszem (Wrocław Europejską Stolicą Kultury 2016) albo dlaczego raczej nie warto wydać 120 albo 180 (!) złotych na czwarte Simsy. Ewentualnie mogłam podsumować swój miesiąc w formie krótkiej, przystępnej listy.

Tylko że stało się coś, co było w sumie oczywiste, a czego nie przewidziałam. Mianowicie: zachorowałam na jakieś takie sezonowe nie-wiadomo-co. Chyba każdy przechodzi to gdzieś w okolicach zimy, przynajmniej przez parę dni - boli gardło, trochę się kaszle, trochę smarka, trochę boli głowa i ogólnie jest się jedną wielką kupką nieszczęścia.

Ta kupka nieszczęścia stwierdziła, że jedynym wyjściem z sytuacji jest pogranie albo nadganianie seriali. I wiecie co? Kupka nieszczęścia, acz nieco sfrustrowana, że nie jest w stanie się uczyć, stwierdziła, że to był bardzo dobry pomysł, bo w końcu dobry serial jest dobry na wszystko. Poniżej więc kupka nieszczęścia drżącą dłonią wystukała na klawiaturze kilka tytułów, które naprawdę warto zgłębić, jeżeli jest się w podobnej sytuacji życiowo-chorobowej.




 


1. Elementary


Przenieść Sherlocka Holmesa do XXI wieku? Okej. Stwierdzić, że wielki detektyw jest uzależniony od narkotyków tak bardzo, że musiał odbyć odwyk? Spoko. Zamienić Johna Watsona na Joan Watson, trenerkę trzeźwości chińskiego pochodzenia? Geniusz!

I mimo że było trochę głosów, które na początku nie zgadzały się z płciową reinterpretacją Watson(a), szybko umilkły, gdy na ekranie zobaczyły Lucy Liu, która tutaj wypada świetnie, a do tego jest po prostu piękną, seksowną kobietą (noszącą piękne ubrania przyprawiające żeńską część widowni o gremialne okrzyki Ja też to chcę!). Jonny Lee Miller (tak, jego imię właśnie tak się pisze) z kolei jest prawdziwym fenomenem - jego mimika, gesty, nawet sam sposób chodzenia bardzo często powodują wybuch śmiechu. 

Dwójka aktorów w połączeniu z niesamowitymi scenarzystami - którzy stworzyli rzeczywiście wiarygodne postacie, i którzy muszą mieć niezły ubaw, pisząc holmesowskie kwestie (przyprawiające o lingwistyczny orgazm, jeżeli ogląda się z angielskimi podpisami) - dają po prostu świetny serial. Oglądać, oglądać, oglądać - po swojej chorobie potwierdzam medyczną skuteczność.

 

 

2. Grimm


Seriale policyjno-detektywistyczne mają dość dużą fabularną swobodę działania. Cóż prostszego, niż w każdym odcinku dodawać jakiś mały, ale nowy element uniwersum? A jeśli serial ma w sobie jeszcze elementy fantastyczne, to już w ogóle luz i balanga. Na szczęście w wypadku Grimma opowiadającego o policjancie, który okazuje się też łowcą potworków (czy na pewno potworków?) rodem z baśni braci Grimm.
Musiałam, po prostu musiałam. Monroe jest jedną z najlepszych części serialu, także w swojej bardziej ludzkiej wersji...


Nick jednak nie wszystkie potworki stara się złapać i zabić - ba, z niektórymi się nawet zaprzyjaźnia! W roli najlepszego przyjaciela Nicka występuje Silas Weir Mitchell (w jednej ze swoich wersji na zdjęciu poniżej), którego aktorstwo, kwestie i - nie bójmy się tego słowa - charakterystyczna fizjognomia dają jedną z najsympatyczniejszych postaci serialowych. W telewizji leci teraz piąty sezon - po przerwie świątecznej powróci dopiero 22 stycznia (chlip, chlip).


3. The Blacklist


Mówiłam coś o serialach policyjno-detektywistycznych? To tutaj mamy bardzo ciekawą wariację pod tytułem agenci FBI, genialny przestępca, który dobrowolnie (!) oddaje się w ich ręce, ogólnoświatowe spiski i niejasne motywy. Wątki rozwijają się porządnie dopiero w drugiej serii (ach, ależ tam jest twist fabularny!), ale również pierwsza wciąga. To, co robi James Spader (praktycznie główny bohater serialu) na ekranie nie jest grą aktorską, jest zjawiskiem. Podobnie jak w wypadku Elementary - wystarczy jedna mina aktora, żeby paść ze śmiechu. W połączeniu ze świetnie poprowadzoną akcją i ciągłym napięciem dostajemy dobrze zrobiony serial, który warto wpisać do cotygodniowej domowej ramówki.

Powiedzcie sami: czyż nie są piękni?

4. Penny Dreadful 


Tak, jestem zagorzałą fanką tego serialu i będę go bronić własną piersią, nogą i dłonią. Nazwa serialu pochodzi od popularnych w dziewiętnastym wieku książeczek z opowieściami grozy kosztujących właśnie jednego pensa, publikowanych najczęściej co tydzień, uważanych za synonim kiczu i tandety w literaturze. Akcja serialu dzieje się w dziewiętnastym wieku, również zawiera elementy rodem z horroru (i to dosłownie - spotkamy tu np. doktora Frankensteina) i... na tym kończą się podobieństwa. Bo Penny Dreadful  jest jednym z niewielu jednolitych artystycznie seriali, które we wszystkich odcinkach utrzymuje równie wysoki poziom, i który ma niepowtarzalną atmosferę i klimat.

Na plus liczę też świetnych aktorów - duet Timothy'ego Daltona i (niesamowitej i zjawiskowo pięknej) Evy Green jest jednym z najlepszych popisów aktorskich, jakie widziałam w serialu. Jedyna wada jest taka, że w serii jest zaledwie osiem odcinków, i że kolejny sezon wraca dopiero gdzieś w 2016 roku... Ale, jeżeli ktoś jeszcze nie widział, przyznam z ręką na sercu: Penny Dreadful to chyba mój ulubiony serial - a tych widziałam już sporo. Oglądać, oglądać, oglądać. I to jak najszybciej;-)







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz