środa, 18 maja 2016

FILM: Nadrabiamy superbohaterskie zaległości, czyli Marvel Cinematic Universe cz. 1











Prawie dwa tygodnie temu w kinach pojawił się film Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów, należący do tzw. Marvel Cinematic Universe. W skrócie chodzi o to, że kilka osób ze studia zastanowiło się, do których superbohaterów właściwie ma prawa autorskie, po czym rozpisało sobie OGROMNY plan, obejmujący aktorskie filmy pełnometrażowe, krótkometrażowe i seriale, które należy oglądać w miarę po kolei, ponieważ łączą się one postaciami, wątkami i scenariuszami, tworząc jedną, WIELKĄ, całość. Kapitan Ameryka jest 13. z wszystkich wyprodukowanych filmów (których na razie zapowiedzianych jest 22). I bardzo chętnie poszłabym na niego do kina, tylko że... nie widziałam poprzedniej dwunastki. 

Ale od czego ma się czas wolny? Niedawno zaczęłam więc nadrabiać zaległości. I, powiem szczerze, jestem zachwycona - filmy o superbohaterach autorstwa Marvela po prostu podbiły moje serce (nie mówiąc już o serialach, ale o nich opowiem za jakiś czas). Prezentuję więc dzisiaj krótki przewodnik po Fazie Pierwszej Marvel Cinematic Universe - czyli pierwsze sześć filmów z cyklu. Zapraszam!



Iron Man (2008, reż. Jon Favreau)

Czyli poznajemy Tony'ego Starka, genialnego playboya, naukowca, biznesmena na szeroką skalę produkującego broń. Tony, nieco (eufemistycznie rzecz ujmując) wkurzający facet o wybitnie ciętym języku, po jednym ze swoich spotkań biznesowych zostaje ranny. Budzi się w jaskini, słysząc, że w jego ciele został metalowy odłamek, przytrzymywany przez magnetyczne urządzenie, które teraz ma przymocowane mniej więcej tam, gdzie położone jest jego serce. Dodatkowo Tony trafia w niewolę, z której planuje wyswobodzić się przez zbudowanie zaawansowanego technologicznie kombinezonu. 

Nie wiem, kto wymyślił, żeby akurat ten film otwierał całe uniwersum, ale ta osoba była geniuszem (i powinna dostać podwyżkę). Tony'ego bowiem (mimo że wkurza) nie da się nie lubić - jego riposty wywołują parsknięcia śmiechem, a wewnętrzna przemiana jest bardzo wiarygodna. Poza tym, nie oszukujmy się - kogo najlepiej gra Robert Downey Jr, jeśli nie wysoce inteligentnych playboyów? Scenariusz wciąga, bawi, cieszy, a wszelkie efekty specjalne są po prostu odjechane. Plus mamy tutaj bardzo ładnie poprowadzony wątek miłosny Roberta i Gwyneth Paltrow, która - wbrew moim poprzednim wyobrażeniom o dziewczynach superbohaterów - nie jest omdlewającą niunią, której jedynym celem w życiu jest znalezienie sobie faceta, tylko skupioną na karierze, normalną kobietą. Bardzo duży plus.

Warto obejrzeć, bo: są tu świetny humor, bardzo dobrze dobrany do roli Robert Downey Jr, świetnie napisana rola Gwyneth Paltrow, idealnie dopasowane efekty i ogólnie to jest po prostu niezwykle udany film akcji.
Incredible Hulk (2008, reż. Louis Letterier)

Czyli Edward Norton jako naukowiec, który uległ napromieniowaniu, w związku z czym w sytuacjach stresowych zamienia się w wielkiego, zielonego potworka rozwalającego wszystko na swojej drodze. Niestety, nie wszyscy chcą przed nim uciekać, niektórzy pragną wykorzystać jego moce w celach militarnych - jak na przykład generał Ross (William Hurt) oraz jego oficer (świetny Tim Roth). Oczywiście Hulk ma też dziewczynę - w której to roli występuje Liv Tyler.

Z całego zestawienia Fazy Pierwszej Incredible Hulk to chyba najsłabszy film. Bo choć doceniam rolę Rotha, to Norton mi do roli Hulka nijak nie pasował - może dlatego, że już wcześniej widziałam w tej roli Marka Ruffalo? (Choć przyznam, że nieco rachityczna sylwetka Nortona tworzy ciekawy kontrast z monstrualną posturą Hulka). I choć Tim Roth jest idealny jako bezwzględny, opętany żądzą władzy żołnierz, to wątek miłosny z Liv Tyler (która po roku bez słowa wyjaśnienia rzuca swojego faceta, żeby wrócić do zielonego potworka) i jej niuniowata gra nieco mi to wrażenie psuła. Choć przyznam, że momenty, w których Hulk robi rozwałkę, są zrealizowane koncertowo.

Warto obejrzeć, bo: Hulk SMASH!!!! I efekty, i Tim Roth. Ale właściwie to można też przeczytać streszczenie i przejść do kolejnych filmów, zbyt wiele się nie straci.


Iron Man 2 (2010, reż. Jon Favreau)

Czyli Robert Downey Jr po raz drugi, wciąż inteligentny, ostry i dowcipny. Zmienia się przeciwnik - w tej roli Mickey Rourke (ach, ten rosyjski akcent!) i nieco aktorsko szarżujący (ale z jakim wdziękiem!) Sam Rockwell. Po drodze w inteligentny sposób rozwija się wątek miłosny (podkreślam to jeszcze raz na zasadzie kontrastu z Hulkiem), poznajemy też seksownie milczącą i jeszcze lepiej walczącą Scarlett Johansson. Po czym orientujemy się, że druga część przygód Iron Mana utrzymała bardzo wysoki poziom z części pierwszej, tworząc film rozrywkowy, który po prostu chce się oglądać - ze śmiesznymi odzywkami, wciągającą fabułą, bohaterami, na których nam zależy. Brawa dla reżysera, dla aktorów (Robert jest wybitny, ale reszta obsady wcale mu nie ustępuje) i całokształtu, polecam.
Warto obejrzeć, bo: to druga część genialnego Iron Mana, więc mamy tu ten sam humor, świetnego Roberta Downey Jra, rozwinięcie wątków bohaterów z pierwszego epizodu i - po raz pierwszy - magnetyzującą Scarlett Johansson. I żeby zobaczyć wdzięcznie szarżującego Sama Rockwella.

Thor (2011, reż. Kenneth Branagh)

Czyli mitologia nordycka w wykonaniu superbohaterskim, w reżyserii jednego z najbardziej znanych ludzi od Szekspira. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam obsadę, myślałam, że coś mi spadnie z wrażenia; jednocześnie Thor był filmem, który pozwolił mi na wielu aktorów, których wcześniej nie lubiłam, spojrzeć nieco cieplejszym okiem. Fabuła opiera się na konflikcie dwóch braci - Chrisa Hemswortha i Toma Hiddlestona - i decyzji ich ojca (Anthony Hopkins!!!), by wygnać Chrisa na Ziemię, na której spotyka pewną badaczkę (Natalie Portman). 

Najbardziej widowiskowe są tutaj efekty specjalne, które nawet na telewizorze oszałamiają - cała wizja Asgardu, wszystkie jej szczegóły, jej majestat to coś, z czego wiele osób mogłoby się uczyć (i nie, nawet nie chcę myśleć, ile na to poszło pieniędzy). Scenariusz, choć może brakuje mu tego specyficznego humoru, jaki znajdziemy w Iron Manach, a których bardzo mi pasuje, jest spójny i wciągający, a reżyser wydobył z niektórych aktorów najlepsze, co tylko mógł. Dzięki Branaghowi Chris jest wiarygodny, a nie przestylizowany jako nieco naiwny idealista walczący czysto o wyznawane przez siebie wartości, a Natalie Portman po raz pierwszy od wielu filmów mnie nie denerwuje (choć uczciwie przyznam, że nie widziałam wszystkich). Plus oczywiście Thor pogłębia moją niedawno rozpoczętą miłość do Toma Hiddlestona, wywołuje Ochy i Achy pod adresem Hopkinsa (jakim cudem mężczyzna pojawiający się na ekranie na dziesięć minut może tak dobrze zagrać?), sprawia, że chcę zobaczyć całą filmografię Idrisa Elby i wywołuje uśmiech, gdy widzę Kat Dennings z Dwóch spłukanych dziewczyn w roli asystentki. Jeśli ktoś lubi te klimaty - również polecam.

Warto obejrzeć, bo: obsada (Anthony Hopkins i Tom Hiddleston!!!) powala na kolana, efekty również.

Captain Ameryka: Pierwsze starcie (2011, reż. Joe Johnston)

Druga wojna światowa, Steve Rogers (Chris Evans) chce zaciągnąć się do wojska, ale przez swoją anemiczność raz po raz zostaje odrzucony. Któregoś dnia dostaje swoją szansę od tajemniczego naukowca, który wstrzykuje mu tajemnicze serum, pod wpływem którego Steve uzyskuje nadludzkie moce (i oczywiście ratuje cały świat, po drodze spotykając piękną agentkę Peggy Carter).

Warto obejrzeć, bo: Chris Evans ma piękne ciało (już po przemianie), dość dużą rolę grają tutaj Hugo Weaving (czyli Elrond z Władcy pierścieni i Hobbita) oraz Tommy Lee Jones. Hayley Atwell (Peggy Carter) natomiast powinna być obwołana ikoną stylu - na szczęście Marvel wyprodukował o niej serial (aż 21 odcinków, jaram się!). Cieszy też Natalie Dormer w epizodycznej roli i to, że nie wszystkie filmy o superbohaterach muszą się rozgrywać współcześnie.

Avengers (2012, reż. Joss Whedon)

Czyli bohaterowie, których poznaliśmy w poprzednich filmach, spotykają się i rozwalają cały Nowy Jork (do czego znajdziemy potem odwołania m.in. w serialach i, oczywiście, w kolejnych filmach uniwersum). Gdy oglądałam ten film po raz pierwszy, stwierdziłam, że jest okropny, w ogóle nie wiadomo, o co w nim chodzi - co oczywiście związane było z tym, że moja wiedza o bohaterach ograniczała się do zdania O, Iron Man! Chyba był o nim jakiś film... Teraz natomiast, gdy byłam w stanie zrozumieć wszystkie odniesienia do poprzednich części, okazało się, że jest to porządne kino akcji - może nierozwijające istotnie wszystkich wątków, ale zrealizowane z rozmachem i ogromną widowiskowością.

Warto obejrzeć, bo: jest tu jeszcze więcej bohaterów polubionych przez nas w poprzednich częściach (tak, Tom Hiddleston również), i tzw. Bitwa o Nowy Jork, czyli rozwalenie praktycznie całego miasta. Plus wreszcie nieco większą rolę dostaje Samuel L. Jackson, a w roli Hulka występuje Mark Ruffalo (o wiele lepiej pasujący aniżeli Edward Norton). A, i wreszcie widzimy trochę więcej Jeremy'ego Rennera.


...i to właśnie jest ta sławetna Faza Pierwsza. Najlepiej oglądało mi się chyba oba Iron Many, ze względu na ich specyficzny humor, oraz Thora (powiem raz jeszcze: ta obsada!) ale cała reszta utrzymuje w stosunku do siebie bardzo podobny poziom (może poza Incredible Hulk). Ogólnie rzecz ujmując, kilkanaście godzin z życia, które poświęciłam na oglądanie tych filmów, na pewno nie zostało stracone, bo Marvel, jak się okazuje robi po prostu świetne kino rozrywkowe. Polecam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz