środa, 25 maja 2016

FELIETON: Koniec sztuki, szacunek i fantazja teatru









Wrocław - miasto spotkań, imprez kulturalnych oraz spotkań podczas imprez kulturalnych. Jedną z takowych imprez jest Przegląd Piosenki Aktorskiej - w tym roku już 37. edycja - w ramy którego wchodzą główny konkurs oraz inne wydarzenia towarzyszące (prestiż imprezy podkreśla fakt, że ten, kto na nim nie da o sobie zapomnieć, zazwyczaj otrzymuje przepustkę do kariery, że tak przypomnę sytuację Karoliny Czarneckiej i jej Hera, koka, hasz, LSD), jak np. przedstawienia teatralne. Jednym z takowych w tym roku było 4'12" - i koniec, spektakl-niespodzianka, o którym wiadome było jedynie, że muzykę doń napisał Leszek Możdżer, a za reżyserię (i nie tylko) odpowiadała Agata Duda-Gracz. A, i że na scenie pojawi się ponad setka aktorów z Teatru Polskiego, Teatru Capitol oraz Przeglądu Piosenki Aktorskiej. I że bilet kosztuje... 10 złotych za osobę. Tak więc, skuszona wszystkimi cechami, bilet z radością zakupiłam. I choć po przedstawieniu mam naprawdę rozmaite przemyślenia, i choć z artystycznego punktu widzenia doceniam żart, wiem, że już nigdy nie wybiorę się do Polskiego na premierę (a więc spektakl niesprawdzony).

Ale zacznijmy od początku.



Spektakl ma dobre otwarcie - na cypelki obok sceny wchodzą muzycy oraz śpiewacy , na telebimach po obu jej stronach widnieją tajemnicze cyfry 0:00:00. Po chwili rozbrzmiewają pierwsze dźwięki (Możdżerowi świetna, pełna drobnych dysonansów muzyka, się oczywiście niezwykle udała, żeby nie było), odliczanie się zaczyna, a na scenę wchodzi pierwszy rząd, ok. 12-15 osób, każda ubrana w inny strój - sprzedawcy prezerwatyw, żołnierza z II Wojny Światowej, Mazowszanki, jakieś robocoś z folii itd. Osoby (wśród których dostrzec można było m.in. Agatę Kuleszę) patrzą na widownię, bo czym, stojąc przodem do niej, zaczynają cofać się w głąb sceny, ustępując miejsca drugiemu rzędowi. Rząd drugi, również ubrany w rozmaitości, przynosi ze sobą karabiny, ustawia się przodem do rzędu pierwszego (tyłem do widowni), klęka, ładuje broń, strzela. Rząd pierwszy pada, rząd drugi kładzie broń na podłodze, wstaje, obraca się do widowni, idzie w głąb sceny tyłem, ustępując miejsca rzędowi trzeciemu. Procedura powtarza się jeszcze kilkakrotnie.

Na sam koniec (gdy zabici są już prawie wszyscy, łącznie z muzykami i śpiewakami) na scenę wchodzi mały chłopczyk, który za jednym zamachem wystrzeliwuje bodaj pięć osób, odkłada broń, obraca się do widowni, macha jej z uroczym uśmiechem, po czym idzie do hord trupów, aby z nimi się położyć. W tym momencie ekran odliczania pokazuje cyfry 4:12:00, a kurtyna się zasuwa. I tak, moi Drodzy - to koniec przedstawienia. Po czterech minutach i dwunastu sekundach przedstawienie się skończyło.


"4.'12 - i koniec" fot. Tomasz Walków


Z widowni dobiega śmiech - jeden, nieśmiały, cichy. Po chwili dołączają do niego inne, również mój - przecież było to całkiem udany z artystycznego punktu widzenia żart, czyż nie? Koniec Przeglądu jako wystrzelanie wszystkich aktorów - coś, przyznam, dekadenckiego i pytającego o sens sztuki w dzisiejszych czasach. Bo czyżby sztuka się skończyła? Co wolno w teatrze i jakie w ogóle są jego cele? A w ogóle w całej sztuce - co można, a czego nie?

Tyle że choć niezwykle doceniam artystyczną warstwę spektaklu, nie mogę przejść do codzienności nad tym, że twórcy najwyraźniej całkowicie olali pragmatyczny aspekt swojego eksperymentu (a może nie zdawali sobie z niego sprawy? wiadomo, artyści). Mianowicie to, że jeżeli ktoś kupuje już bilet do teatru (na wydarzenie jednak powiązane z niezwykle prestiżowym PPA) na NIEDZIELĘ o godzinie 19 czy 21 - abstrahując od przekonań religijnych, trzeba przyznać, że niedziela w Polsce jednak jest czasem szeroko pojętego zacieśniania więzów - to najpewniej czyni w związku z tym różne, często czasochłonne przygotowania. Wybiera się z domu (często dość oddalonego), ubiera, maluje, wystraja, namawia przyjaciół czy rodzinę, żeby poszli z nim, dojeżdża, czeka, daje się szturchać innym przechodzącym obok niego na swoje miejsce. Nie mówiąc już o tym, że cieszy się, że wreszcie będzie mógł trochę się odchamić porządną sztuką, zamiast oglądać kolejny film na komputerze. Ja sama jechałam 25 minut, czekałam kolejne 30 (wyjątkowo nie było korków) - tylko po to, by po mniej więcej 5 wyjść z sali. Moja koleżanka ze znajomymi przyjechali do Wrocławia z rodzinnego miasta dwa dni wcześniej, niż zrobiliby to normalnie, po to, by obejrzeć przedstawienie, zamiast w tym czasie integrować się z bliskimi w domowym zaciszu. Najbardziej jednak żal mi pewnej starszej pani z widowni, która na spektakl jechała specjalnie... z Wałbrzycha.

"4.'12 - i koniec" fot. Tomasz Walków


W tym ujęciu zabieg twórców znacząco traci na atrakcyjności. Bo oto widzowie zaufali Teatrowi, wierząc, że jego spektakle są synonimem dobrej i porządnie wykonanej rozrywki, nie dostając praktycznie nic w zamian. I choć, owszem, etiuda ta (pełnowartościowym spektaklem tego nie nazwę) wywołała u mnie pewne refleksje, jestem na Teatr Polski po prostu wkurzona (i zawstydzona, szczególnie że namawiałam znajomych na kupno biletów, używając haseł przecież będzie super, byłam na ośmiu ich spektaklach, a jeszcze będzie muzyka Możdżera!). Tym, że zamiast się porządnie w tym czasie uczyć, poświęciłam im w dobrej wierze w sumie parę godzin ze swojego życia (dojazd + czekanie + 5 minut + dojazd z powrotem), wierząc, że będzie miło i przyjemnie, a dostałam całkowity brak szacunku do mojego czasu. Co innego dzieje się, jeżeli idzie się na spektakl normalny, który nam się nie podoba - ot, doświadczenie na przyszłość, dla mnie dodatkowo możliwość napisania średnio pochlebnej recenzji. Tutaj - albo całkowity brak zdawania sobie sprawy z tego, że widzowie, choć otwarci na sztukę, chcieliby, żeby szanowano ich czas i nie robiono im takich quasi-artystycznych numerów, albo - co chyba gorsze - zdawanie sobie z tego sprawy i robienie i tak swojego.

"4.'12 - i koniec" fot. Tomasz Walków

I chociaż wiem, że obowiązuje wolność sztuki, słowa itd., to jestem na Teatr Polski po prostu wkurzona. Za siebie, za koleżankę i jej znajomych, i za starszą panią z Wałbrzycha. I dlatego - choć, jak mówię, doceniłam dowcip - na żadną premierę do Polskiego już nie pójdę.

[Post został przeredagowany, a raczej napisany od nowa, ze względu na to, że poprzednią wersję wciął mój telefon. Chyba szykuje się tekst o idiotyzmach nowoczesnych technologii].

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz