Jakuba Małeckiego poznałam za sprawą Olgi z Wielkiego Buka, która niesamowicie zachwalała Dygot. Zobaczyłam w księgarni, kupiłam, przeczytałam i... również się zachwyciłam. Gdy więc usłyszałam, że autor napisał nową książkę, miałam tylko jeden wybór: jak najszybciej zabrać się do jej lektury.
Tadeusz ginie na wojnie, ale nie umiera cały. Pada na ziemię z rozerwaną głową, aby od tej pory trwać w życiach innych. Bożena, jego daleka krewna, zostaje światowej sławy modelką, nigdy jednak nie przestaje uciekać przed samą sobą. Ludwik, jej ojciec, co rano budzi się, nie wiedząc, kim jest, a jednak próbuje być kimś. Kolejne życiorysy przeplatają się coraz gęściej, tworząc niepokojącą mozaikę radości, tęsknot i lęków. Wojna, miłość, szaleństwo i wspomnienia. Samotnicy, kochankowie i ofiary. Ludzie z wielkimi marzeniami i przeszłością, o której nieraz chcieliby zapomnieć. Ci, którzy żyją tylko w połowie, i ci, którzy chcą żyć wiele razy. A pośród nich coś, o czym żaden z nich nie ma pojęcia. Choć niektórzy przeczuwają.
Długo zabierałam się do napisania recenzji tej książki: musiałam najpierw wszystkie swoje wrażenia ułożyć sobie w głowie. Bo i są Ślady książką trudną - może nie tyle pod względem języka czy nawet formy, ale pod względem treści i ładunku emocjonalnego. Z opowiadań wybijają się samotność, niepokój, poczucie, że nasze życie (ani właściwie nic innego) nie ma większego znaczenia. Wszystko przemija, wszystko płynie, a my zostaniemy zapomniani, tak samo stanie się zresztą z osobami mniej lub bardziej bezpośrednio z nami związanym. Małecki jednak nie ujmuje tego wprost, nad klarowne zdania przedkładając budowanie niepokojąco-pesymistycznej atmosfery, w czym zresztą nie można odmówić mu mistrzostwa. Nie mogę jednak z czystym sumieniem powiedzieć, że mnie swoją prozą uwiódł czy sprawił, że chcę go czytać do końca świata - wprost przeciwnie, Ślady to jedna z tych książek, które odkłada się na półkę ze świadomością, że nigdy więcej nie będzie się już chciało do niej wrócić, trochę jak z Orwellem czy Zolą. (Zwłaszcza jeśli ktoś jak ja jest niepoprawnym optymistą i bardzo stara się w swoim życiu dostrzegać głównie te pozytywne aspekty).
Jestem zachwycona językiem, którym posługuje się Małecki - minimalistycznym, nieprzegadanym, a mimo to mówiącym o wiele więcej niż kunsztowne barokowe zdania. Całość przypomina mi, by kontynuować literackie porównania, Hańbę Coetzeego - zarówno dzięki budowanemu nastrojowi, jak i przez ten charakterystyczny styl. Jest tak, jak zauważył Michał Nogaś (jego słowa można znaleźć na okładce): Śladami Małecki udowadnia, że Dygot nie był przypadkiem. Bo mimo pewnej ascezy formy okaże się, że ta minimalistyczno-wiejsko-dołująca atmosfera, która nic przerażającego sensu stricto nie pokazuje, umie trafić do nas bardziej niż nawet najbardziej śmiałe opisy.
Tradycyjnie o wydaniu: jestem oszołomiona okładką, i nie jest to tylko literacka hiperbola. Pani Agnieszce Diesing odpowiadającej za rysunek na okładce i panu Pawłowi Szczepanikowi odpowiedzialnemu za jej całokształt kłaniam się wirtualnie, bo wspólnie stworzyli dzieło sztuki, które każdy może wziąć do ręki, a nawet mieć w domu. Piękne jest też wnętrze książki - porządna, duża czcionka, dobrej jakości papier (ach, ten zapach!) i fragmenty map umieszczone przed każdym opowiadaniem. Pochwała oczywiście również dla korekty i redakcji, bo osoby za nie odpowiadające przyczyniły się do wyśmienitego języka Małeckiego.
Książka Małeckiego to po prostu polska proza najwyższej próby, i nie ma co się nad tym dłużej rozwodzić. Moje serce co prawda należy do Dygotu, ale po Ślady - jeżeli jeszcze się tego nie zrobiło - naprawdę warto sięgnąć. Bo nawet jeśli nie odnajdziemy wszystkich tropów, powiązań między postaciami czy ukrytych smaczków, będziemy mogli przez kilka godzin obcować ze sztuką wysoką. A to przyda się każdemu z nas, niezależnie od płci, przekonań politycznych i pochodzenia.
Tadeusz ginie na wojnie, ale nie umiera cały. Pada na ziemię z rozerwaną głową, aby od tej pory trwać w życiach innych. Bożena, jego daleka krewna, zostaje światowej sławy modelką, nigdy jednak nie przestaje uciekać przed samą sobą. Ludwik, jej ojciec, co rano budzi się, nie wiedząc, kim jest, a jednak próbuje być kimś. Kolejne życiorysy przeplatają się coraz gęściej, tworząc niepokojącą mozaikę radości, tęsknot i lęków. Wojna, miłość, szaleństwo i wspomnienia. Samotnicy, kochankowie i ofiary. Ludzie z wielkimi marzeniami i przeszłością, o której nieraz chcieliby zapomnieć. Ci, którzy żyją tylko w połowie, i ci, którzy chcą żyć wiele razy. A pośród nich coś, o czym żaden z nich nie ma pojęcia. Choć niektórzy przeczuwają.
Długo zabierałam się do napisania recenzji tej książki: musiałam najpierw wszystkie swoje wrażenia ułożyć sobie w głowie. Bo i są Ślady książką trudną - może nie tyle pod względem języka czy nawet formy, ale pod względem treści i ładunku emocjonalnego. Z opowiadań wybijają się samotność, niepokój, poczucie, że nasze życie (ani właściwie nic innego) nie ma większego znaczenia. Wszystko przemija, wszystko płynie, a my zostaniemy zapomniani, tak samo stanie się zresztą z osobami mniej lub bardziej bezpośrednio z nami związanym. Małecki jednak nie ujmuje tego wprost, nad klarowne zdania przedkładając budowanie niepokojąco-pesymistycznej atmosfery, w czym zresztą nie można odmówić mu mistrzostwa. Nie mogę jednak z czystym sumieniem powiedzieć, że mnie swoją prozą uwiódł czy sprawił, że chcę go czytać do końca świata - wprost przeciwnie, Ślady to jedna z tych książek, które odkłada się na półkę ze świadomością, że nigdy więcej nie będzie się już chciało do niej wrócić, trochę jak z Orwellem czy Zolą. (Zwłaszcza jeśli ktoś jak ja jest niepoprawnym optymistą i bardzo stara się w swoim życiu dostrzegać głównie te pozytywne aspekty).
Jestem zachwycona językiem, którym posługuje się Małecki - minimalistycznym, nieprzegadanym, a mimo to mówiącym o wiele więcej niż kunsztowne barokowe zdania. Całość przypomina mi, by kontynuować literackie porównania, Hańbę Coetzeego - zarówno dzięki budowanemu nastrojowi, jak i przez ten charakterystyczny styl. Jest tak, jak zauważył Michał Nogaś (jego słowa można znaleźć na okładce): Śladami Małecki udowadnia, że Dygot nie był przypadkiem. Bo mimo pewnej ascezy formy okaże się, że ta minimalistyczno-wiejsko-dołująca atmosfera, która nic przerażającego sensu stricto nie pokazuje, umie trafić do nas bardziej niż nawet najbardziej śmiałe opisy.
Tradycyjnie o wydaniu: jestem oszołomiona okładką, i nie jest to tylko literacka hiperbola. Pani Agnieszce Diesing odpowiadającej za rysunek na okładce i panu Pawłowi Szczepanikowi odpowiedzialnemu za jej całokształt kłaniam się wirtualnie, bo wspólnie stworzyli dzieło sztuki, które każdy może wziąć do ręki, a nawet mieć w domu. Piękne jest też wnętrze książki - porządna, duża czcionka, dobrej jakości papier (ach, ten zapach!) i fragmenty map umieszczone przed każdym opowiadaniem. Pochwała oczywiście również dla korekty i redakcji, bo osoby za nie odpowiadające przyczyniły się do wyśmienitego języka Małeckiego.
Książka Małeckiego to po prostu polska proza najwyższej próby, i nie ma co się nad tym dłużej rozwodzić. Moje serce co prawda należy do Dygotu, ale po Ślady - jeżeli jeszcze się tego nie zrobiło - naprawdę warto sięgnąć. Bo nawet jeśli nie odnajdziemy wszystkich tropów, powiązań między postaciami czy ukrytych smaczków, będziemy mogli przez kilka godzin obcować ze sztuką wysoką. A to przyda się każdemu z nas, niezależnie od płci, przekonań politycznych i pochodzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz