Ostatnio na Nerwie Słowa pojawiło się dosyć sporo zachwytów - rzeczywiście, miałam okazję przeczytać kilka naprawdę genialnych książek. Ta wybitnie dobra passa jednak na moment została przerwana przez pojawienie się w moim życiu Księżniczki z lodu Camilli Lackberg (wyd. Czarna Owca) - książki nie tyle złej, co po prostu niezwykle przeciętnej, po którą sięgnęłam w ramach nadrabiania słynnych kryminałów. A przynajmniej: książek, o których myślałam, że są kryminałami - bo już gdzieś w połowie upewniłam się, że Księżniczka z lodu wcale kryminałem nie jest. Ale od początku.
Spokojne szwedzkie miasteczko, Fjallbacka, przeżywa szok, gdy zostaje nim znalezione ciało Alexandry Wijkner. Na początku wydaje się, że kobieta popełniła samobójstwo, w krótkim czasie jednak okazuje się, że było to morderstwo. Erika, przyjaciółka Alexandry z dzieciństwa, obecnie niedawno osierocona pisarka, teraz wspólnie z Patrikiem, swoim dawnym kolegą, próbuje odkryć tożsamość zabójcy. Nie będzie to jednak proste - bo Alexandra nosiła w sobie wiele sekretów.
Zaczynam od pierwszej i chyba najbardziej znaczącej rzeczy: książka Lackberg NIE JEST kryminałem. Tym bardziej nie jest kryminałem z wątkiem obyczajowym (jak to działo się w bardzo sympatycznym Nic oprócz strachu Magdaleny Knedler). Księżniczka z lodu to po prostu powieść obyczajowa, w której co prawda jest morderstwo, ale o wiele bardziej znaczące są dylematy rodzinne i miłosne głównej bohaterki i uczucia jej najbliższego otoczenia. I choć jest to na pewno bardziej życiowe podejście niż przepełnione brutalną akcją thrillery czy też kryminały noir, w których nikt nigdy nic nie je, nie pije ani nie śpi, tylko snuje się z posępną miną po ulicach brudnego miasta, to po nastawieniu się na O rany, przeczytam sobie kryminał! takie odwrócone proporcje mogą nieco zawieść nasze oczekiwania.
Niestety, przez to książka Lackberg staje się w dużej mierze nudna. Sama złapałam się na tym, że wiele razy odkładałam Księżniczkę z lodu pod byle pretekstem i odkrywałam, że mam nagle milion różnych spraw, które muszę załatwić, zanim znów zabiorę się do lektury. To nie jest kwestia tego, że książka ma w sobie wątek obyczajowy - przecież różne obyczajówki, dramaty czy historie miłosne bardzo lubię - raczej słabej kreacji bohaterów, którzy za bardzo nas nie obchodzą (szczególnie że np. w wypadku maltretowanej siostry wiadomo już od początku, że zaraz nie wytrzyma, główna bohaterka przecież musi znaleźć swoją miłość, skoro akurat spotkała kolegę z dawnych czasów, a najbogatsza rodzina w mieście musi skrywać mroczny sekret).
U bohaterów boli też, że są oni traktowani w sposób wybitnie archetypiczny - Erika, do tej pory samotna, nagle staje się uosobieniem czułości, kobiecości, piękna (przecież kobieta musi być piękna, żeby ktoś ją kochał), umiejętności radzenia sobie ze wszystkimi problemami (to nic, że już dostała zaliczkę na książkę od wydawnictwa, a nie ma nawet jej konspektu, przecież, jeśli da im inny pomysł, to z radością przedłużą jej wszystkie terminy!), a na dodatek jeszcze świetnie gotuje. Patrik, jej wybranek, niby jest rok po rozwodzie, ale tak naprawdę zawsze kochał się w Erice i teraz nie marzy o niczym innym niż o wzięciu jej w swoje silne ramiona i komplementowaniu jej gotowania (chociaż, tu oddaję sprawiedliwość, sam też umie przyrządzać dobre potrawy). Szef Patrika jest typem okropnym, obleśnym i obrzydliwym, koleżanka Patrika z biura to kobieta dość władcza i umiejąca przejrzeć go na wylot i tak dalej. Jedyną postacią, do której poczułam dużą sympatię, jest wdowa po piekarzu-cukierniku, która dalej codziennie wstaje o piątej rano, by przygotować całą tacę przysmaków. Taka kreacja bohaterów działa na bardzo dużą niekorzyść książki - a wystarczyłoby dodać im po kilka cech z drugiego bieguna, sprawić, żeby nie byli aż tak cukierkowi i uroczy, i dzięki temu ich uwiarygodnić.
Powieść Lackberg ma jednak też kilka zalet. Po pierwsze - niepowtarzalną atmosferę mroźnego szwedzkiego miasteczka, w którym praktycznie wszyscy są ze sobą w jakiś sposób powiązani. Dla mnie taki klimat i sposób jego opisania są idealnym wyborem na... upalne lato, na siedzenie na plaży i smażenie się w słońcu. Po drugie - jedzenie. Lackberg (która zresztą potem wydała książkę kucharską) jest niekwestionowaną mistrzynią opisywania jedzenia i scen go zawierających. Tak bardzo, że po już wspomnianej scenie z wdową odłożyłam książkę i udałam się do kuchni, by po raz pierwszy w życiu upiec cynamonowe bułeczki (wyszły przepyszne!), takie, jakie wdowa wśród innych pyszności podała Patrikowi podczas rozmowy. Biorąc pod uwagę fakt, że piekę coś raz na dwa lata, jest to naprawdę ogromny pisarski sukces. Pod spodem zdjęcie wraz z linkiem do świetnego przepisu (i lepszych zdjęć), którym się inspirowałam.
Trochę komiczny był dla mnie wątek feministyczno-pokoleniowy, a raczej: kilkadziesiąt ostatnich stron, na których Lackberg nagle (tzn. nic na poprzednich trzystu pięćdziesięciu o tym nie wspominając) zdecydowała się umieścić kilka wtrąceń typu kobiety z jej czasów były wychowywane na piękne i bezbronne, ale teraz czasy się zmieniły i dziś kobiety mogą i powinny być silne. Szkoda tylko, że tych słów - którym w zasadzie nie można odmówić prawdziwości - autorka nie popiera na przykład wykreowaniem mocnej literacko postaci kobiecej. Chociaż jednej. Bo choć absolutnie nie krytykuję ogólnych zarysów wprowadzonych wątków - Erika jako kobieta sama na siebie zarabiająca, Anna jako maltretowana żona, która jednak zdobywa się na odejście od swojego despotycznego męża - to chciałabym, żeby było w nich jeszcze coś nieoczywistego, coś, co pozwoli mi się nad nimi zastanowić, a nie tylko przyjąć do wiadomości, ukradkiem ziewając. Albo myśląc jedynie o tym, czy weszliśmy już w kicz, czy nie.
Nie mogę zaakceptować też dość pretensjonalnego języka - szczególnie pod koniec (Boże, musiałaś być ślepa! Przecież on był zakochany po uszy. Ale romantyczna historia. [...]), choć to akurat może być kwestia tłumaczenia (albo redakcji), ani naprawdę średnio wykonanej korekty. Jeżeli cztery czy pięć razy podczas jednej książki zatrzymuję się, bo muszę pomyśleć, co za słowo miało być w danym miejscu, albo dlaczego nie ma tam przecinka, to odbierana jest mi część zabawy - i to jest po prostu niemiłe.
Powiem tak: Księżniczka z lodu to nie jest książka zła, którą powinno się puścić w niepamięć i już nigdy nie sięgać po inne książki Lackberg. Po prostu nie jest to książka dobra (ani lepsza od dobrej) - bo niby mamy tutaj poczytny (choć miejscami pretensjonalny) język, niby mamy jakieś postaci i jakąś historię, ale wszystko to jest po prostu nieangażujące i dość wyeksploatowane (mroczna tajemnica z przeszłości miałaby być odkrywcza? A czytaliście cokolwiek Cobena?). Lackberg ma ode mnie duże plusy za jedzenie, za atmosferę i za odpowiedniej wielkości czcionkę (śmiejcie się, ale mnie to strasznie męczy, gdy czcionka jest za mała) i mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że bardzo nada się na plażę albo do samolotu (albo ewentualnie gdy jesteśmy bardzo zmęczeni i rozumiemy przysłowiowe piąte przez dziesiąte, a jeszcze nie chcemy się kłaść), ale gdy mamy dużo innych interesujących dzieł na podorędziu, nie będzie dla nas niczym specjalnym. I choć nie odrzucam kategorycznie możliwości przeczytania następnego w kolejce Kaznodziei (choć do niego podejdę już z zupełnie innym nastawieniem; podobno jest też o wiele lepszy), o tyle, jeżeli szukacie naprawdę dobrego, wciągającego kryminału, zdecydowanie bardziej polecam Jo Nesbo (choć jeszcze nie skończyłam sagi o Harrym Hole, to mówię, że pierwsze sześć czy siedem części pochłonęłam dosłownie w kilka dni) albo artystów z rodzimego podwórka - Mroza, Bondę, wspomnianą już Knedler właśnie (Nic oprócz strachu tej ostatniej nawet dzieje się w Szwecji, ale wydawnicze porównania do Lackberg są zdecydowanie wyolbrzymione, bo Knedler jest o wiele lepsza). A na Księżniczkę z lodu nie warto tracić czasu.
Moje wrażenie po tej lekturze były nieco inne. Zgadzam się z tym, że proza Camilli Lackberg nie jest czymś nowym, lecz zagadki kryminalne w każdej części budowane są z dużą konsekwencją, a wspomniane wypowiedzi są raczej swobodne i ludzkie niż pretensjonalne. Miałam okazję czytać wszystkie dotychczas wydane tomy serii i wiem, że niektóre części są nieco słabsze ( np. "Ofiara losu"), ale inne potrafią naprawdę zachwycić (np. "Kamieniarz" lub "Niemiecki bękart"). Seria z Harrym Hole Nesbo utrzymana jest w innym klimacie, nieco bardziej tajemniczym. Mam nadzieję, że nie zrazisz się do całej twórczości autorki :) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńCóż, tak, jak napisałam - kolejne tomy i tak mam w domu (miłość do kryminałów jest rodzinna), więc prawdopodobnie - chociażby dla jedzenia - po kolejne części sięgnę w okresie większej czytelniczej stagnacji albo dla ochłody wśród upałów. Na razie jednak Lackberg odkładam bez żalu;-)
Usuń