Nie od dziś wiadomo, że niektóre książki podobają nam się nieco mniej, a inne - bardziej. Że jedne czyta się dobrze, inne niekoniecznie. Zazwyczaj te poczytne wywołują w sercu ciepłe odczucia, te mniej raczej odstraszają. No właśnie - zazwyczaj. Bo oto pewnego dnia na polską scenę literacką wkracza Marta Masada, która tworzy swoje Święto trąbek - i nagle okazuje się, że od książki bardzo ostrej, w żaden sposób niewydelikaconej, często perwersyjnej, obscenicznej, nawet obrzydliwej, i jeszcze takiej, w której po prostu nie cierpi się głównej bohaterki (a narracja jest pierwszoosobowa!), w większości (naturalizm niektórych fragmentów może co wrażliwszych przerosnąć) nie można się oderwać.
Główna bohaterka to Zula Pogorzelska (tak, kobieta nazywa się tak samo, jak polska artystka), teatrolożka z wykształcenia, a z charakteru kobieta wręcz desperacko szukająca miłości we wszystkich jej przejawach. Zula snuje opowieść o swoich - raczej się nieudających - związkach, dzieciństwie, swoim obecnym życiu, które zabiera ją z Warszawy do Nowego Jorku i Tel Awiwu, gdzie wciąż na nowo odkrywa, że czasem pustki nie da się zapełnić, i gdzie - niestety - sama daje się porwać wirowi przeczuwalnych od pierwszych stron kolejnych katastrof życiowych.
Jako że książka to właściwie historia Zuli, przez nią samą opowiadana, to nie da rady powiedzieć czegoś o książce bez zanalizowania tej postaci. A jest Zula - na pewno - postacią, w której splata się wiele różnych wątków. Podstawowym z nich jest dla niej jej dzieciństwo: naznaczone traumą utraty rodziców, i wychowaniem przez dziadka, który przeżył Auschwitz, o czym - chyba nic zresztą dziwnego - nie mógł zapomnieć, i co (niechcący?) przeniósł na swoją wnuczkę, wzbudzając w niej ciągłe poczucie zagrożenia i gotowości do katastrofy. A także - jak można domniemywać - pewną dziwną fascynację śmiercią. Przez takie, a nie inne dzieciństwo, Zula nosi w sobie też pośrednio piętno holocaustu, obsesyjnie wręcz rozmyślając o żydostwie, żydowskiej obecności, historii i pustce, jaka po drugiej wojnie światowej zapanowała w Europie. (To już kolejna pustka w życiu Zuli - po tej wywołanej przez śmierć rodziców, brak towarzyszy w swoim wieku czy niezagrożonego dzieciństwa). Wywołuje to oczywiście pewien konflikt z Zuli polskością, i powoduje kolejną niepewność w jej życiu, tym razem dotyczącą jej tożsamości narodowej, i tego, czy w ogóle można mówić, że cierpienie jest kwestią jednego narodu.
Traumy z dzieciństwa (choć nie sądzę, by była to ich wyłączna kwestia) przedostają się w życie Zuli nie tylko w jej ogólnym rozedrganiu psychicznym, ale również - chyba przede wszystkim - w jej relacjach z mężczyznami. Młoda teatrolożka nie jest wyemancypowaną bohaterką radzącą sobie z życiem, chodzącą na terapię, szukającą miłego i przystojnego mężczyzny - wprost przeciwnie, Zula na własne życzenie wchodzi w związki toksyczne, niszczące ją, nierzadko upokarzające i przede wszystkim uzależniające, jednocześnie nie mając pojęcia - i może nie chcąc? Czyżby próba ukarania się za traumy poniesione przez innych? - jak z tego wszystkiego się wydostać. Kobieta brnie więc dalej w te toksyczne związki, wierząc w duchu, że coś się zmieni i dając opętać się własnemu poczuciu porażki, i własnej samotności.
Powiem szczerze: nie cierpię Zuli. Nie podoba mi się, że ktoś może na tyle się nie szanować, żeby w ogóle myśleć o uczestniczeniu w tak toksycznych relacjach, że ktoś może mieć tak zaniżone poczucie własnej wartości, żeby dobrowolnie dać się potraktować jak worek mięsa tylko dlatego, że nie chce obudzić się samotnie. Ani że jeszcze przez pewien czas może mu się to podobać. I nie, nie mówię o rodzaju seksu przez Zulę uprawianego, bo ten sam w sobie nie przeszkadza mi w tekście w żadnej z pozycji czy konfiguracji dogłębnie przez autorkę opisywanych, nie jestem natomiast w stanie bez głosu protestu zaakceptować jej wręcz desperackiego nastawienia do tej czynności. Wiele razy krzyczałam do bohaterki w duchu, żeby się ogarnęła, poszła na porządną terapię u specjalisty, odcięła się od tamtych mężczyzn, zobaczyła, że prawdziwa miłość - bez upokorzeń - należy się każdemu, nie tylko mitycznym wybrańcom, że nie musi się poniżać, żeby ktoś chciał ją kochać czy być z nią w łóżku, i że - przede wszystkim - to, że raz po raz dzieje się w jej życiu kolejna katastrofa, jest oznaką, że należy coś zmienić, a nie rączo biec w ramiona następnych tragedii. Cóż - chyba mnie nie usłyszała, pozostając jako postać zaprzeczeniem wszystkich wyznawanych przeze mnie ideałów. I jednocześnie kolejnym potwierdzeniem mojej świadomości, że takie kobiety - często nie tyle zbyt słabe, by coś poważnie w swoim życiu zmienić, ale w głębi duszy po prostu niechcące tego robić - istnieją, również w prawdziwym życiu. A przy tym wszystkim muszę przyznać, że choć Zuli nie lubię, choć jej nastawienie do życia mnie irytuje, to jako postać jest ona wykreowana bardzo porządnie, i że na pewno wzbudza ogromne emocje, a to chyba największy triumf dla pisarki czy pisarza.
Historię Zuli czyta się szybko, i mocno się ją przeżywa. Od pierwszej strony spogląda na nas zapowiedź mrocznej katastrofy, wspomagana dodatkowo bardzo czarnym humorem i bardzo wyraźnym (żeby nie powiedzieć: momentami obscenicznym) naturalizmem (wrażliwsi prawdopodobnie będą musieli omijać niektóre sceny). Jednocześnie Autorka serwuje nam mnóstwo odwołań literacko-kulturowych, bardzo dobrze korespondujących z postacią Zuli jako teatrolożki z wykształcenia. Trochę mi Święto trąbek przypomina Vernona Subutexa t. 1 (KLIK) - obie powieści mają podobny, bezkompromisowy sposób widzenia świata, obie opierają się na wędrówce bohatera, i obie wywołują bardzo silne emocje. Nie jestem mimo wszystko zbyt przekonana do zakończenia, które z jednej strony może być odczytywane jako przeniesienie swojej fiksacji na jakiś inny element życia (to by się zgadzało z charakterem bohaterki), ale z drugiej jako prosty mechanizm będziesz mieć dziecko, to przestanie ci odwalać - może lepsze byłoby trochę inne sformułowanie tych ostatnich kilku czy kilkunastu stron?
Podsumuję krótko, bo widzę, że się bardzo rozpisałam: Święto trąbek to bardzo udany debiut, pisany przez kobietę-erudytkę, posiadającą wielką wiedzę, i rzeczywiście spełniający jej zamysł (sygnalizowany przez nią w wywiadach) - z jednej strony drażniący, irytujący, wkurzający trochę histeryczną, a na pewno bardzo niedojrzałą postawą głównej bohaterki, a z drugiej taką, od której nie da rady się oderwać. Na pewno nie jest to książka dla wrażliwców czy spragnionych lekkiej i miłej powieści na wakacje, jako natomiast pretekst do refleksji nad seksualnością, kobiecością, stosunkami polsko-żydowskimi, tożsamością narodową albo dla osób chcących zgłębiać naprawdę dobrą polską prozę nadaje się idealnie.
Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu W.A.B.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz