wtorek, 28 czerwca 2016

KSIĄŻKA: Potencjał wykorzystany połowicznie, czyli Katarzyna Rupiewicz "Redlum" (wyd. Genius Creations)



Niektóre książki są świetne od początku do końca. Inne - mają praktycznie same złe strony (dwuznaczność językowa zamierzona). Ostatnia grupa natomiast to te opowieści, które byłyby praktycznie bez wad, gdyby nie [wstaw odpowiedni powód]. Do tego trzeciego zbioru właśnie należy Redlum Katarzyny Rupiewicz - książka, która olśniła mnie swoim głównym pomysłem i niektórymi bohaterami, ale w której coś w pewnym momencie nie zadziałało. Co konkretnie?


Redlum - otoczone murami miasto, do którego ludzie z zewnątrz boją się przyjeżdżać (choć czasem zdarzają się śmiałkowie, którym za swoją odwagę nierzadko przychodzi zapłacić najwyższą cenę). W nim: magiczne istoty różnych gatunków, wyglądów i charakterów. Sercem metropolii jest karczma prowadzona przez trolla, która jest miejscem spotkań mieszkańców i - metaforycznie - świadkiem najważniejszych lokalnych wydarzeń. Działają tu też cztery szkoły magii; w jednej z nich pomieszkuje nietypowy młodzieniec - niby człowiek, ale chyba... nie do końca.

Rupiewicz przedstawia nam młodzieńcze perypetie Słodkiego - konieczność opuszczenia przez niego szkoły magii i zatrudnienia się we wspomnianej już karczmie - i, w późniejszej części książki, okres gdzieś paręnaście lat po tych wydarzeniach. Historia chłopaka to w dużej części zbiór pojedynczych epizodów, wręcz opowiadań w stylu pilipiukowskim. Tutaj pojawia się jednak pierwszy mały zgrzyt - przejście od czasów młodzieńczych do tych bardziej dojrzałych jest słabo zasygnalizowane i można się na chwilę zagubić, a wystarczyłoby przecież głupie paręnaście lat później, żeby nieco wszystko czytelnikowi rozjaśnić.



W tym momencie zaznaczam wyraźnie, że zakochałam się w świecie stworzonym przez autorkę. Może jest to kwestia tego, że nie czytałam jeszcze wielu klasyków literatury fantastycznej, ale na pewno nie spotkałam się jeszcze z takim zachęcającym tyglem rasowo-uzdolnieniowym (wzmocnionym przez zamknięcie akcji na w gruncie rzeczy dość małej przestrzeni), jaki serwuje nam Rupiewicz. W Redlum inkuby, sukuby, tytani, telekinetycy, jasnowidzowie, wieszcze, wampiry i mnóstwo innych ras i talentów spotyka się w jednym mieście, często nawet w jednej karczmie, tworząc ogromne pole do popisu dla kogoś opowiadającego historie. Można tutaj też dopatrzeć się kontekstu politycznego i przenieść akcję powieści (zwłaszcza wydarzenia z jej końca) na świat realny - w którym problem Innego staje się przecież coraz bardziej aktualny z każdym dniem (i każdym przegłosowanym referendum). Ciekawe jest też ujęcie kohabitacji potworów i ludzi - potwory zostały zamknięte w murach miasta, żeby ludzie czuli się bezpieczniej, ale też po to, żeby większy komfort życia miały potwory, już nie szykanowane i wyśmiewane, tylko mogące być sobą.

I o ile samo uniwersum jest dla mnie rzeczą bardzo pomysłową i zręczną, o tyle żałuję trochę, że historia Słodkiego, zamiast dogłębnie skupić się np. na jednym epizodzie z jego życia, i być wstępem do dylogii/trylogii/tetralogii/innej wielologii, w której poznawalibyśmy kolejne przygody młodzieńca, chce pomieścić w sobie jak najwięcej różnych elementów, w wyniku czego po wielu postaciach i wątkach po prostu przeskakuje. Postacie poboczne mają najczęściej po jednej cesze, typowej i mało rozwiniętej. I choć do pewnego momentu można to uzasadniać tłumaczeniami w rodzaju on jest tytanem, tytani są pomocni, więc on jest pomocny, o tyle w wypadku większości postaci miałam wrażenie, że ich wątki, choć ciekawe i z dużym potencjałem (np. wątek pewnej telekinetyczki), były raczej zbędnym balastem dla głównej osi opowieści niż dobrym do niej dodatkiem.


Bardzo dobra jest natomiast u Rupiewicz narracja - prowadzona lekko, z humorem i przymrużeniem oka, a przede wszystkim: wciągająca. Mimo wyżej opisanych wad przyznaję, że bardzo czekałam na zakończenie historii Słodkiego - w pewien sposób się z nim zżyłam, choć chyba lubiłam go bardziej, gdy był młodszy. Pierwszy raz zauważyłam też (tutaj zaznaczę, że wcześniej nie zawsze zwracałam na to uwagę) #syndromMiłoszewskiego u piszącej kobiety - takie prowadzenie fabuły, żeby wszyscy chcieli uwieść głównego bohatera (albo ewentualnie tworzyć z nim związek). I o ile moje feministyczne poglądy wstały i biją brawo na stojąco, o tyle zastanawiam się, czy rzeczywiście jest to uzasadnione pod względem literackim. (Po namyśle - chyba nie szkodzi, więc właściwie dlaczego miałabym mieć coś przeciwko?)

Książka Rupiewicz to książka dobra. Nie genialna, nie niesamowita, nie taka, o której nie da się zapomnieć, ale z naprawdę świetnym głównym pomysłem i dowcipną narracją - współistniejących z, niestety, dość słabą konstrukcją. Jednak nawet mimo niej chętnie przeczytam kolejne książki autorki, bo widać, że ma ona potencjał i bardzo dużą wyobraźnię - a przecież bez wyobraźni nie da się napisać porządnej fantastyki, a nawet: porządnej literatury w ogóle. Redlum zapamiętuję więc z sympatią i od dziś zaczynam czekanie na kolejne opowieści spod pióra Rupiewicz.

P.S. Ta okładka jest okropna. Nie wierzcie jej, nie sugerujcie się nią ani dziwnemu światłocieniowi i linii przedmiotów - treść powieści okaże się znacznie lepsza niż jej zewnętrze. 

P.S. 2 Czyżby odwołanie do Zoli w imieniu jednej z bohaterek jako podkreślenie jej roli jako kobiety wzgardzonej? Bardzo popieram.

P.S. 3 Oczywiście zapomniałam, więc napiszę tutaj: korekty wydawnictwa są cudowne - praktycznie w ogóle nie ma błędów, co jest rzadkością. Czytam teraz dużo książek z literackiego mainstreamu i jestem przerażona, gdy liczę, jak dużo literówek i błędów ortograficznych pojawia się w bardzo popularnych książkach, i to np. w jednym rozdziale, bo tego jednego tłumacz czy pisarz już nie zdążył przesłać do korekty (albo przesłał, ale pani korektorka akurat miała gorszy dzień, a przecież nikt inny nie będzie zwracał uwagi na takie bzdury jak przecinki. I potem jest tak, że w całej książce pojawia się jeden błąd, a w ostatnim rozdziale nagle... osiem. (Więcej o tym już w sobotę na przykładzie pewnego dość znanego kryminału). W książkach Genius Creations owszem, zdarzają się pojedyncze błędy - jak każdemu - ale takich rażących niedopatrzeń na szczęście nie ma, i chwała im za to!

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Genius Creations.



1 komentarz: