poniedziałek, 30 maja 2016

SŁOWNY GALIMATIAS #4, czyli wybuchowy maj


Ależ to był zwariowany miesiąc! Nowe współprace i jak najlepsze korzystanie z tych już istniejących, założenie Instagrama (wreszcie mam możliwość robienia dobrych zdjęć - KLIK), mnóstwo świetnych premier, spotkań, ludzi, kontrowersje i przede wszystkim - bardzo dużo radości. Dzisiaj więc podsumowanie maja - plus trochę refleksji ogólnożyciowych z tym miesiącem związanych - czyli już czwarty Słowny Galimatias. Zapraszam!


Na początek akcent pesymistyczny - czyli bomby we Wrocławiu. A raczej: jedna bomba umieszczona w autobusie (która, na szczęście, nie zadziałała) i bardzo dużo fałszywych alarmów bombowych, które znacząco utrudniają ruch. Ciekawi mnie jedno - jakim cudem ludzie mogą niechcący zostawić plecak albo walizkę na przystanku autobusowym? Jedyny plus tej sytuacji: przeszkolenie ludzi, jak radzić sobie w wypadku zagrożenia bombowego. Choć wrocławianie, z tego, co widzę w komunikacji miejskiej, całą sytuacją nie są wstrząśnięci, traktując ją raczej tak, jak traktuje się korki albo niegroźne stłuczki na środku dużych skrzyżowań.

 Przegląd blogowych wpisów tradycyjnie zaczynam od filmów i seriali. Maj obfitował w naprawdę świetne premiery - ze względu na ogromny natłok obowiązków byłam tylko na jednej (choć obiecuję sobie, że niebawem nadrobię całą resztę, szczególnie Alicję po drugiej stronie lustra, Nice Guys. Równi goście, X-Men:Apocalypse oraz oczywiście Kapitana Amerykę: Wojnę bohaterów - choć do seansu tych ostatnich muszę prześledzić jeszcze wcześniejsze filmy z serii). Mówię oczywiście o #WszystkoGra (KLIK) - i tak, dalej utrzymuję, że jest to bardzo dobry film na niedzielny relaks i podziwianie Sebastiana Fabijańskiego (choć rzeczywiście, scenariusza mógłby mieć trochę więcej). I tak, dalej słucham muzyki z niego pochodzącej.

W ramach docierania do Kapitana Ameryki: Wojny bohaterów powoli nadrabiam wszystkie filmy z uniwersum Marvela. Którymi - ku swojemu ogromnemu zdziwieniu - jestem po prostu zachwycona. Fazę pierwszą, czyli pierwsze sześć filmów, opisywałam tutaj (KLIK). Albo raczej: trochę narzekałam na The Incredible Hulk oraz zachwycałam się Iron Manami oraz Thorem (Loki!!!). Z perspektywy czasu jednak powiem, że najbardziej chyba pamiętam pierwszą część przygód Kapitana Ameryki - który to film spośród innych wyróżniał się choćby czasem akcji. Jedno jest pewne: mam ogromny szacunek do twórców za wymyślenie i ogarnięcie tak genialnego uniwersum. A już niebawem ogłoszone zostaną kolejne filmy przez nich tworzone. Czyżbyśmy mieli wreszcie zobaczyć Scarlett Johansson w roli głównej? Czekam!


Od filmów bardzo krótka droga do seriali, a od Marvela bardzo krótka droga do Toma Hiddlestona. Innymi słowy: w końcu obejrzałam The Night Manager, i od razu zaczęłam się sama sobie dziwić, że nie uczyniłam tego wcześniej (KLIK). Serial ten jest bowiem po prostu genialny, i jestem zachwycona wszystkimi grającymi weń aktorami. Tom Hiddleston jako tajemniczy idealista, Hugh Laurie o niesamowicie przenikliwy spojrzeniu i Olivia Colman wyznaczająca nowe kierunki dla kina szpiegowskiego - poezja! Kto jeszcze nie oglądał - niech zdecyduje się poświęcić te sześć godzin z własnego życia, bo opowieść o nocnym recepcjoniście to rozrywka najwyższej klasy.


Pod względem kulturalnym maj zapamiętam jednak chyba najbardziej jako miesiąc epickich i świetnych powieści. Wyruszyłam do dziewiętnastowiecznej Francji, w której poznałam chyba jednego z najlepiej skonstruowanych bohaterów w historii literatury (KLIK), zajrzałam jeszcze do nieco późniejszego, ociekającego ironią Londynu (KLIK), potem na moment skoczyłam w świat wielkich bitew i wewnętrznych dylematów starożytnej Grecji (KLIK), by po chwili powrócić w czasy współczesne i w nich przemierzyć kolejny kawałek świata. W ten sposób trafiłam do współczesnej Francji, pełnej prostytutek, narkotyków, samotności i rock'n'rolla (KLIK), zmysłowej, ale nostalgicznej i tęskniącej za lepszym życiem Brazylii (KLIK) oraz na odizolowaną wyspę na północy Wielkiej Brytanii, gdzie trup znaleziony przez byłego policjanta sprawia, że krucha fikcja podtrzymywana przez mieszkańców zaczyna się walić (KLIK). A na sam koniec - zagłębiłam się w bardzo sugestywną Historię pszczół Mai Lunde (KLIK).

W tym miesiącu dwukrotnie byłam też w teatrze - raz refleksyjnie (KLIK), a raz wkurzona jak diabli (KLIK) przez nieco nieudany eksperyment Teatru Polskiego. Na pociechę zachwyciłam się też ośmioma niesamowitymi kobietami (KLIK) i... miesiąc nagle się skończył.

Ale to nie koniec dobrego! Bo już w czerwcu nadchodzą... Ale o tym opowiem w środę w ramach Futurologii Stosowanej. Zapraszam!

Hity: praktycznie wszystko, co w tym miesiącu opisywałam, ale, jeśli musiałabym wybrać, wskazałabym Vernona Subutexa Virginie Despentes (wyd. Otwarte), Posiadacza Johna Galsworthy'ego (Wydawnictwo MG), Zapisane w kościach Simona Becketta (Wydawnictwo AMBER) oraz Historię pszczół Mai Lunde.

Kity: to, co zrobił Teatr Polski w ramach Przeglądu Piosenki Aktorskiej. I mimo że długo próbowałam się przekonać, jaki to był świetny eksperyment, nie udało mi się przestać być wkurzoną za stracony czas.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz