Na początek trochę o mnie: czytam głównie w komunikacji miejskiej, przed snem, w poczekalniach i innych sytuacjach, gdy na zagłębienie się w lekturę mam niezbyt dużo czasu naraz, często więc z konieczności robię przerwy. I wbrew pozorom jest to dla mnie dobre - bo moje uczucia podczas tychże bardzo wiele mówią mi o danej książce. Podczas przerw w czytaniu tej, którą dzisiaj opisuję, myślałam głównie o niej, o tym, co już w niej przeczytałam, i o tym, co jeszcze się w niej wydarzy. Między innymi dlatego (bo wyznaczników jest więcej) stwierdzam z całą pewnością, że Historia pszczół Mai Lunde (Wydawnictwo Literackie) jest książką naprawdę wartą przeczytania. I od razu, oczywiście, spieszę tę tezę rozwinąć.
Fabuła rozgrywa się w trzech płaszczyznach czasowych (na pozór ze sobą niepowiązanych, ale, jak to w tego rodzaju powieściach, wszystko się ze sobą pod koniec zgrabnie łączy): w latach 1857, 2007 i 2098. W XIX wieku postacią wiodącą jest William, dawny naukowiec, którego poznajemy, gdy ma depresję i całe dnie spędza w łóżku, choć w swoim wnętrzu wciąż posiada wolę walki. Sto lat później na główny plan wysuwa się George, żonaty hodowca pszczół, który pragnie przekazać gospodarstwo synowi - Tom jednak woli zająć się pisaniem, do czego motywuje go jego nauczyciel angielskiego. Wreszcie rok 2098 prezentuje nam historię kobiety imieniem Tao, robotnicy jak wiele innych, zarabiającej na życie ręcznym zapylaniem kwiatów - co jest niezbędne, gdyż wszystkie pszczoły (a wraz z nimi wielu ludzi) wyginęły podczas tak zwanej Zapaści.
W Historii pszczół niezwykle urzekająca jest antyheroiczność bohaterów. Najbardziej chyba widać ją na przykładzie George'a - mężczyzny oschłego, nieokazującego uczuć, często zdającego sobie sprawę z tego, że jego zachowanie może ranić najbliższe mu osoby, ale na zewnątrz niepokazującego słabości. Jednak również William i Tao nie zawodzą pod tym względem - on charakterologicznie jakby złamany, na zmianę to się podnoszący, to znów upadający, i ona, w nadziei na coś praktycznie niemożliwego porzucająca to, co pewne i bezpieczne. Sprawia to, że na tę główną trójkę nie patrzymy jak na mitologicznych herosów, tylko jak na zwykłych ludzi, nam bliskich, do nas podobnych - bo niedoskonałych. Na tym polu Maja Lunde osiągnęła prawdziwe mistrzostwo - nie pamiętam, w jakiej książce, którą ostatnio czytałam, pojawiliby się tak świetni bohaterowie.
Autorka oddziałuje na nas jednak nie tylko przez pokazanie nam bohaterów, z którymi właściwie łatwo się zidentyfikować, i o których chce się czytać, ale także przez stworzenie niezwykle sugestywnej, a jednocześnie subtelnej wizji świata dążącego do apokalipsy, a także po niej. Nie jest to bowiem apokalipsa rodem z mainstreamowych seriali czy filmów pt. Oooo! Zombie!, tylko świetne pokazanie pewnego procesu, który - najprawdopodobniej - już się zaczął i trwa obecnie, na co można znaleźć potwierdzenie w wielu naukowych źródłach, a którego my, jako ludzie niezajmujący się nim zawodowo np. w ramach pracy badawczej, nie dostrzegamy. I którego najprawdopodobniej nie dostrzeżemy, aż będzie za późno.
Jednocześnie mam problem z językiem, którego używa norweska autorka (swoją drogą, do tej pory zajmująca się literaturą dziecięcą) - emocjonalnym, podchodzącym raczej pod taki, w którym opisuje się z sentymentem swoje wspomnienia, niż język literacki. Z jednej strony bowiem dobrze, że język ten jest jakby przezroczysty, bo nie utrudnia śledzenia historii (która, poszatkowana na krótkie fragmenty przeskakujące wśród trzech bohaterów, sprawia, że całość czyta się szybko i - pod względem technicznym - bardzo przyjemnie), z drugiej pod koniec nieco mnie denerwował i męczył.
Ogólnie rzecz ujmując: Maja Lunde napisała książkę niezwykle sugestywną i w pewien sposób przerażającą. (Szczerze mówiąc, pod koniec miałam ochotę zmienić zawód i zająć się hodowlą pszczół, mając złudną nadzieję, że w ten sposób nie dopuściłabym do nastania tego, o czym pisze autorka). Historie, które Lunde przedstawiła, oraz ich bohaterowie, działają na emocje i sprawiają, że całość po prostu chce się czytać, a nad jej przesłaniem porządnie się zastanawiać. A że to chyba świadczy właśnie o klasie autorki - że o jej dziele pamiętać się będzie jeszcze długo, długo po zakończeniu ich lektury - stwierdzam, że Maja Lunde i jej Historia pszczół to coś, czym naprawdę warto się zainteresować.
Autorka oddziałuje na nas jednak nie tylko przez pokazanie nam bohaterów, z którymi właściwie łatwo się zidentyfikować, i o których chce się czytać, ale także przez stworzenie niezwykle sugestywnej, a jednocześnie subtelnej wizji świata dążącego do apokalipsy, a także po niej. Nie jest to bowiem apokalipsa rodem z mainstreamowych seriali czy filmów pt. Oooo! Zombie!, tylko świetne pokazanie pewnego procesu, który - najprawdopodobniej - już się zaczął i trwa obecnie, na co można znaleźć potwierdzenie w wielu naukowych źródłach, a którego my, jako ludzie niezajmujący się nim zawodowo np. w ramach pracy badawczej, nie dostrzegamy. I którego najprawdopodobniej nie dostrzeżemy, aż będzie za późno.
Jednocześnie mam problem z językiem, którego używa norweska autorka (swoją drogą, do tej pory zajmująca się literaturą dziecięcą) - emocjonalnym, podchodzącym raczej pod taki, w którym opisuje się z sentymentem swoje wspomnienia, niż język literacki. Z jednej strony bowiem dobrze, że język ten jest jakby przezroczysty, bo nie utrudnia śledzenia historii (która, poszatkowana na krótkie fragmenty przeskakujące wśród trzech bohaterów, sprawia, że całość czyta się szybko i - pod względem technicznym - bardzo przyjemnie), z drugiej pod koniec nieco mnie denerwował i męczył.
Ogólnie rzecz ujmując: Maja Lunde napisała książkę niezwykle sugestywną i w pewien sposób przerażającą. (Szczerze mówiąc, pod koniec miałam ochotę zmienić zawód i zająć się hodowlą pszczół, mając złudną nadzieję, że w ten sposób nie dopuściłabym do nastania tego, o czym pisze autorka). Historie, które Lunde przedstawiła, oraz ich bohaterowie, działają na emocje i sprawiają, że całość po prostu chce się czytać, a nad jej przesłaniem porządnie się zastanawiać. A że to chyba świadczy właśnie o klasie autorki - że o jej dziele pamiętać się będzie jeszcze długo, długo po zakończeniu ich lektury - stwierdzam, że Maja Lunde i jej Historia pszczół to coś, czym naprawdę warto się zainteresować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz