środa, 28 września 2016

KSIĄŻKA: Amerykańskie arcydzieło, czyli Kathryn Stockett "Służące" (wyd. Media Rodzina)




Bardzo długo nie mogłam zebrać się do tej recenzji. Może to kwestia braku goniącego mnie terminu, może innych zobowiązań, a może tego (i do tej interpretacji się przychylam), że musiałam trochę nad tą książką pomyśleć i głęboko zastanowić się nad nią na chłodno. I dobrze, bo tylko utwierdziłam się w przekonaniu, które miałam już podczas lektury i zaraz po niej - że Służące Kathryn Stockett to powieść po prostu genialna. I że film zrobiony na jej podstawie, choć sympatyczny i z przesłaniem, nie wyraża w pełni jej geniuszu. Ale od początku.




Południe Stanów Zjednoczonych, lata 60. XX wieku, przedmieścia. W pozostałej części kraju sytuacja czarnoskórych powoli zaczyna się zmieniać - natomiast w Jackson w stanie Mississipi nawet najbardziej zrównoważone działania na rzecz poprawy tejże spotykają się ze społecznym ostracyzmem. Skeeter, początkująca dziennikarka po college'u, dostaje z Nowego Jorku propozycję napisania czegoś poważnego, jednak sama musi znaleźć temat, na który wybiera relacje między czarnoskórą pomocą a białymi pracodawcami. O pomoc prosi pracującą u jej przyjaciółki Aibileen (tak, Minnie znana z filmu też się niedługo pojawi). Kobiety narażają się na ogromne niebezpieczeństwo - co jakiś czas słyszymy doniesienia o przemocy wobec czarnoskórych (np. pobiciu czarnego chłopca prawie na śmierć tylko dlatego, że przypadkiem wszedł do nieoznakowanej łazienki dla białych). 

Służące jednak to nie tylko dość dramatyczna i wręcz sensacyjna historia pewnej książki, którą opowiedział nam film na podstawie dzieła Stockett, to przede wszystkim zapis różnych perypetii dwóch czarnych służących i białej Skeeter (wszystkie trzy naprzemiennie prowadzą narrację, więc możemy obserwować wydarzenia z najbardziej osobistej perspektywy) na świetnie kreowanym tle historyczno-obyczajowym. Stockett nie posługuje się grubo ciosanymi zdaniami w rodzaju Ojej, jak czarni mieli źle i okropnie! (co, oczywiście, byłoby prawdą), tylko pokazuje nam pewną historię, np. sposób, w jaki białe pracodawczynie odnoszą się do czarnych służących, jakie mają poglądy na ich pracę, czego od nich oczekują, i pozwala samemu wyciągnąć wnioski. A te są niezbyt przyjemne - poglądy, że czarni służący powinni korzystać ze specjalnych łazienek (a już absolutnie nawet nie zbliżać się do łazienki właścicieli domu w celu innym niż sprzątanie), że są gorsi, mniej rozwinięci ewolucyjnie to tutaj coś powszechnego (i sądzę, że w 1962 roku w Jackson również nie były odosobnione).

To nie jest tak, że Służące to zły film. Wprost przeciwnie - jest świetny, i wszystkie wyróżnienia dla niego są jak najbardziej zasłużone, warto też go obejrzeć jako dopełnienie dzieła Stockett. Tylko po prostu książka jest w tym wypadku lepsza;-)


Książka Stockett, choć jej podstawowy wątek skupia się właśnie na relacjach czarni-biali, odmalowuje także genialnie małomiasteczkową mentalność oraz niezbyt dobrą sytuację młodych kobiet (i kobiet w ogóle) na Południu. Bo cóż to za młoda kobieta, która nie ma męża? I jeszcze, zamiast być mądrą żoną i matką dla mężczyzny i jego dzieci, poszła do college'u, żeby tam zajmować się dyrdymałami? Skeeter, która jest właśnie w takiej sytuacji, bo chciała od życia czegoś więcej niż siedzenia w domu, spotyka się z niezrozumieniem (w najlepszym wypadku) i wręcz ostracyzmem w przypadku najgorszym. Nie mówiąc o tym, że wszyscy za cel życiowy stawiają sobie jej zeswatanie (na czele z jej matką). A gdy mówi, że sama zarabia przez pisanie krótkich felietonów o gospodarstwie domowym, słyszy, że dobrze, że to robi, bo będzie bardziej atrakcyjna dla potencjalnego męża. Nie mówiąc już o tym, że tę pracę również dostała z połączenia przypadku i tego, że spodobała się swojemu szefowi, a kwalifikacje miały najmniejsze znaczenie. Nie mam zamiaru nikogo agitować, ale ciekawi mnie, że ten akurat wątek staje się coraz bardziej aktualny w stosunku do obecnych wydarzeń politycznych w Polsce (a raczej: nie wydarzeń, tylko tej błazenady, którą serwują nam politycy, a która nigdy nie powinna mieć miejsca).

Autorka miała świetny pomysł, żeby narrację prowadzić z perspektywy trzech różnych osób, dwóch czarnych służących i białej Skeeter. Bałam się nieco na początku, że Aibileen i Minnie, jako że są tego samego koloru skóry i profesji, będą miały dość podobne wątki (przynajmniej w najważniejszych punktach), jednak szybko okazało się, że obie kobiety są tak dobrze napisane i tak mimo wszystko od siebie różne, że nie ma najmniejszych szans, by je ze sobą pomylić. Taka potrójność narracji (i obdarzenie każdej z bohaterek naprawdę świetnie zarysowanym portretem psychologicznym) pozwala nam obserwować różne sfery życia w Jackson. Aibileen jest bowiem gosposią w dość dużym domu, w którym odbywają się różne spotkania jego towarzyskiej pani, wychowuje też malutką Mae Mobley (dziecięcy wątek Aibileen należy chyba do najbardziej poruszających w całej książce. Nie jestem w stanie zrozumieć, że ktoś może osobiście nie zajmować się własnym dzieckiem i przerzucić tę odpowiedzialność, tragiczna jest też historia Aibileen i jej syna, a także świadomość służącej, że nieważne, jak by Mae nie wychowywała i o czym by jej nie mówiła, to dziewczynka i tak stanie się taką dorosłą jak jej mama, nielubiącą czarnych. I że mimo to Aibileen stara się uzmysłowić Mae - na tyle, na ile to możliwe - że czarni i biali różnią się tylko kolorem skóry.)

Film Służące ma też tę zaletę, że dzięki niemu ta historia dotarła do większej liczby osób. I że również za jego sprawą część z nich dowiedziała się o książce.

Minnie z kolei to narratorka o najbardziej niewyparzonym języku, matka kilkorga dzieci i żona (niezbyt sympatycznego męża, który też pokazuje pewien dramat tej postaci - kobieta radzi sobie z każdym, tylko nie z własnym mężem). Minnie na początku książki traci pracę w swoim starym domu, po czym zatrudnia się u panienki Celii, świeżej i bardzo samotnej mężatki, która ukrywa istnienie służącej przed mężem. Cały wątek Celii (nie tylko genialna scena z mężczyzną w ogródku) jest zresztą tak idealnie i nieoczywiście napisany - kobieta z jednej strony nas denerwuje, a z drugiej z całego serca chcielibyśmy jej w jakiś sposób pomóc, i oba te uczucia w nas walczą przez całą lekturę - że chyba nie pomylę się mówiąc, że jest to jedna z najlepiej wykreowanych postaci w Służących i być może w książkach, które przeczytałam w tym roku. Jej relacja z Minnie, sama Minnie - majstersztyk.

Do genialnych wątków obu służących dochodzi jeszcze wątek Skeeter, z którą chyba najłatwiej mi się utożsamić. Kobieta, nieco jeszcze zagubiona i szukająca swojego miejsca w życiu, sposobów radzenia sobie z różnymi sytuacjami, a także miłości - i spotykające ją przeszkody. Skeeter nie należy do rachitycznych, płaczliwych i zawistnych małych kobietek, które ją otaczają, umie się postawić, ale niektórych rzeczy nawet ona nie jest w stanie zmienić w pojedynkę. Wie, że pisząc książkę, dużo ryzykuje - ale ma również świadomość, że nie tyle, co Aibileen i Minnie. Godny uwagi jest też jej wątek miłosny i wcale nie tak oczywista postać Stuarta, z jednej strony chcącego postępować w życiu dobrze w jak najbardziej obiektywnym sensie, ale nie mogącego przejść do porządku dziennego nad tym, że jego dziewczyna burzy porządek społeczny.



Oprócz postaci, przesłania, wątków pokochałam też stylizację językową tej książki - i jej naprawdę genialne tłumaczenie (bardzo rzadko tłumacze w jakikolwiek sposób próbują oddać różne odmienności językowe w tłumaczeniu). Aibileen i Minnie mówią mową ludzi nie bardzo wykształconych, prostą, rzeczową (choć Aibileen przejawia dość sporą poetyckość w swoich modlitwach czy bajkach dla Mae Mobley), skracającą słowa, często niepoprawną, Skeeter natomiast wysławia się, jak przystało na dziennikarkę z ukończonym collegem. Ja, która normalnie czytam bardzo szybko, w język tej książki musiałam się zagłębić, i całość skończyłam bardzo wolno, w spokojnym tempie, zastanawiając się nad każdym słowem. I choć na początku nie mogłam się do tego przyzwyczaić, po pewnym czasie zaczęłam to doceniać - autorka tak przykuła moją uwagę, że cieszyłam się z tego wydłużonego czasu, który znaczył, że więcej minut spędzę z tą książką w ręce, i że tym później się ona skończy. Dość spory minus jednak idzie do tego samego tłumacza, bo jeżeli powieść nazywa się The Help = Służące, to książka, którą te służące współtworzą, również powinna mieć taki tytuł, a nie wziętą nie wiadomo skąd Pomoc (tzn. oczywiście angielskie help również znaczy pomoc, ale trochę konsekwencji byłoby dobre).

Służące, choć opublikowane w 2009 roku, to ważny głos w równouprawnieniu - wbrew pozorom: nie tylko tym rasowym. Książka nie mówi nam nachalnie, moralizująco Róbcie tak, bo tak jest dobrze, a tak nie, bo tak jest źle, tylko opowiada piękną historię, przy której można się zaśmiać, zastanowić, popłakać (szczególnie po niesamowitym finale), i która chyba w każdym zostawi nieco inne przemyślenia. Trudno jest mi ją ocenić merytorycznie, bo ani nigdy nie miałam własnej służącej, ani sama służącą nie byłam, i na nic takiego się na razie nie zanosi, jednak z literackiego punktu widzenia mogę spokojnie obwołać tę książkę arcydziełem i ze spokojnym sumieniem wystawić jej wszędzie 10/10, a potem każdego namawiać do jej lektury. Jeżeli jeszcze nie czytaliście, koniecznie nadróbcie, nie pożałujecie. A ja tylko mam nadzieję, że Kathryn Stockett nie zrobi tak, jak swego czasu Harper Lee (autorka Zabić drozda), i niebawem powróci na scenę literacką. Idźcie i czytajcie, a będzie Wam dane kilka(naście?) godzin niesamowitej satysfakcji.

Jako że książka Stockett jest bezapelacyjnie rzeczą zaangażowaną w problemy społeczne, drugi P.S. wydaje mi się jak najbardziej na miejscu.



P.S. Kochani - Służące przeczytałam już chyba w lipcu, wtedy też pisałam tę recenzję* (choć podtrzymuję każde jej słowo również teraz). Miło mi natomiast ogłosić, że właśnie dzisiaj niezależnie nawiązałam współpracę z Wydawnictwem Media Rodzina, i już niebawem możecie spodziewać się na Nerwie Słowa literackich pyszności z nim związanych;-) 

P.S. 2 * - tak, wątek polityczny dodałam dopiero dzisiaj, w dniu publikacji posta, ze względu na to, jak bardzo przeżywam to, co dzieje się dzisiaj w naszym kraju. W tym miejscu - zupełnie nieblogowo - zachęcam też gorąco do przyłączania się do Czarnego Protestu 3.10. Choćby po to, żebyśmy za 40 lat mogły powiedzieć swoim ewentualnym wnukom (tzn. o ile dane nam będzie je urodzić, a nie umrzemy wcześniej w szpitalu, bo lekarz będzie bał się udzielić nam pomocy), że coś zrobiłyśmy, by zaprotestować. Nieważne, czy było to wzięcie urlopu na żądanie, pójście na demonstrację czy ubranie się na czarno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz