czwartek, 14 maja 2015

FILM: "Cinema Paradiso" reż. Giuseppe Tornatore

*

Ostatnimi czasy rzadko kiedy zdarza mi się obejrzeć optymistyczny film. Taki, który nie jest przeintelektualizowaną metaforą efemerycznego życia, który nie zawiera w sobie Mesjanistycznego Przesłania na temat Tego-Co-W-Życiu-Ważne, i taki, w którym w gruncie rzeczy wszystko dobrze się kończy (choć jednocześnie zostawia po sobie coś w sercu, a który nie jest tylko idiotycznym sposobem zabicia czasu). Jeżeli jeszcze film ten mówi o przemijaniu i o tym, że niektóre rzeczy już nie wrócą, to naprawdę bardzo trudno jest znaleźć dzieło, które mimo swojego tematu zostawia nadzieję. A tu proszę: właśnie taki film ostatnio znalazłam (a raczej: skorzystałam z możliwości jego obejrzenia, gdy została mi ona ofiarowana).  A do tego wszystkiego dzieje się on we Włoszech - kraju, którego język, kuchnię, mentalność i kulturę adoruję i gloryfikuję.


Salvatore (choć częściej: Toto) mieszka w małej włoskiej miejscowości, w której główną rozrywką wieczorami są filmy wyświetlane w kinie - tytułowym Cinema Paradiso. Za ich wyświetlanie (rzecz dzieje się w latach 40. i 50. XX wieku - wówczas filmy pokazywać można było jedynie dzięki fizycznej pracy związanej ze zmianami taśm i obsługą całej reszty maszyn stojących z tyłu sali) odpowiada Alfredo. Toto zaczyna odkrywać w sobie fascynację światem filmu, w której (choć momentami skrycie) kibicuje mu mężczyzna. A potem... A potem wszystko płynie dalej, spokojnie i refleksyjnie.

Główna akcja opowiadana jest z perspektywy - Salvatore jest już gdzieś pięćdziesięcioletnim mężczyzną, uznanym reżyserem; w jednej z pierwszych scen dowiadujemy się również, że nie był w wiosce swojego dzieciństwa już od trzydziestu lat. Motywy tej decyzji zostaną - pod koniec - wyjaśnione, zostawiając odbiorcę z głową pełną przemyśleń i jednym wielkim mętlikiem w tejże. To znaczy, gdy już przestaniemy płakać - bo ostatnia scena, z sentymentalną, acz piękną, muzyką wielkiego Ennio Morricone (cześć mu i chwała) nie da rady nas nie wzruszyć. A gdy do tego dodać jeszcze świetną grę aktorów (ukłony w stronę Philippe Noireta, filmowego Alfredo, a także Salvatore Cascio jako młodego Toto), okazuje się, że Cinema Paradiso to po prostu arcydzieło. Arcydzieło również (a może: przede wszystkim) przez atmosferę, którą buduje - z jednej strony film jest nostalgicznym powrotem do przeszłości, osobistą retrospekcją prywatnej Arkadii z dzieciństwa, ale świetnie pokazuje on również idylliczną atmosferę, jaka panuje w wielu włoskich miasteczkach - atmosferę spokoju, bliskości z naturą (w jednej scenie przez środek miasta przechodzi stado owiec), żywiołowego temperamentu mieszkańców oraz pewnej magii, którą zrozumieć może tylko ktoś, kto we Włoszech (tych prawdziwych, nie turystycznych) był choć raz. I jeszcze ten najcudowniejszy język świata rozbrzmiewający w każdej kwestii...

Jednym słowem: warto, i to bardzo. Bo "Cinema Paradiso" ma w sobie to Coś, co sprawia, że film zostaje w pamięci, że jego postacie są z nami jeszcze przez długi czas, i że motywy ich działań są przez nas szczegółowo analizowane. I że jego atmosfera i historia to coś, do czego chciałoby się wracać jeszcze wiele, wiele razy. Zakończę więc okrzykiem, który pewnie jeszcze nieraz pojawi się na tym blogu: viva l'Italia! Niech żyje Italia!


* - oczywiście do plakatu nie mam żadnych praw, zamieszczony on został jedynie w celach ilustracyjnych (i - powiedzcie sami - czyż nie jest po prostu urzekający?); dostępny w Internecie: http://www.filmweb.pl/Cinema.Paradiso

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz