Na początek oczywistość: komedie ogląda się, by dobrze się bawić. Naprawdę, nie ma tu żadnej większej filozofii: jeżeli komedia jest dobra, to bawi, jeżeli nie bawi, to nie jest dobra, względnie pomyliliśmy się przy oznaczeniu gatunkowym i nie jest komedią. Po komedii chcę się czuć dobrze, miło, wiedzieć, że ostatnie dwie czy trzy godziny (w wypadku dzieła recenzowanego dzisiaj - półtorej) zapewniły mi dobrą rozrywkę. Ostatnio - choć może miałam pecha - bardzo brakowało mi takiej właśnie dobrej komedii. A potem poszłam do kina na Moje wielkie greckie wesele 2 i nagle okazało się, że wcześniej najwyraźniej źle szukałam.
Od razu uprzedzam (a raczej powtarzam powyższe ostrzeżenie): film, nad którym dzisiaj będę się rozpływać, jest filmem o jednym zadaniu - ogólnie ma cieszyć duszę widza. Ładnymi kadrami, żartami, scenariuszem, przesłaniem, muzyką. I to udaje mu się znakomicie.
Film to druga część historii wielkiej greckiej rodziny, a raczej jednej kobiety z tej rodziny pochodzącej (choć u mieszkańców krajów śródziemnomorskich chyba nigdy nie można tak do końca rozgraniczyć pojęć ja oraz moja rodzina). Toula (Nia Vardalos) w pierwszej części zbuntowała się przeciwko stereotypowi grecka kobieta powinna siedzieć w domu, rodzić dzieci i mieć za męża porządnego Greka, idąc na studia, zdobywając pracę w agencji podróży i wychodząc za mąż za całkiem przystojnego Amerykanina (John Corbett). W drugiej kobieta jest matką prawie dorosłej nastolatki (takiej wybierającej się już do college'u), córką swoich greckich rodziców, których ślub okazuje się nieważny, i przede wszystkim - wciąż osobą, która chce wszystkim pomagać i rozwiązywać ich problemy. Greczynka nie jest już co prawda pod jarzmem swojej zakręconej, głośnej i licznej rodzinki, ale wciąż pozostaje jej integralną częścią.
Na tej historii opiera się cały scenariusz, który mimo swojej pewnej przewidywalności wnosi jednak w świat komedii pewną świeżość. Napisany przez odtwórczynię głównej roli (jak w wypadku pierwszej części), oscyluje wokół tematyki miłosnej i rodzinnej - standard przy komediach z wątkiem romantycznym (naprawdę nienawidzę sformułowania komedia romantyczna). Odkrywcze jest jednak to, że mimo wszystko Moje wielkie greckie wesele 2 nie idzie sztampowym torem, po którym z dumą kroczy wiele innych romantycznopodobnych wytworów współczesnej sztuki, w których każda kobieta MUSI znaleźć sobie mężczyznę, bo inaczej jest niepełnowartościowa, a jak już to zrobi, to magicznym sposobem jej wybranek nie ma absolutnie żadnych wad (w końcu jak jakiś już na nas się połakomi, to przecież będziemy tak zadowolone z niebycia samotnymi, że owych wad nie dostrzeżemy). Tutaj, choć wszyscy raczej są zamężni/żonaci (o tym za moment), to kobiety widzą wady swoich mężów, a mężczyźni swoich żon - po prostu mimo wszystko wybierają, by dalej z tą osobą trwać. A jeżeli ta druga osoba przesadza: jawnie się buntują lub znajdują inny sposób na osiągnięcie swoich celów (tutaj przypominam GENIALNĄ scenę z pierwszej części, gdy dwie kobiety postanawiają wymusić zgodę na mężu jednej z nich, bo chcą, by ten pozwolił swojej córce na pracę poza domową restauracją. Tamten fragment to swoista definicja kobiecej subtelności).
Wątek małżeństwa w ogóle jest w Moim greckim weselu 2 ciekawy: owszem, praktycznie wszyscy są w monogamicznym związku, ale tutaj jest to raczej kwestia kultury - na zasadzie bo tak po prostu jest i tak się robi. I owszem, film pokazuje nam kobiety, które na pierwszy rzut oka chcą się zbuntować i z tej swojej rodziny i jej matrymonialnego jarzma wyzwolić - przykładem jest tutaj córka głównej bohaterki - a i tak kończą w szczęśliwym związku. Z drugiej strony - zauważmy, że ten związek jest wtedy też na trochę innych warunkach, niż tych, które narzuciłaby jej rodzina: córka poszła w ślady matki, i jeszcze zdążyła wyjechać z rodzinnego domu.
Właśnie: rodzina. Moje wielkie greckie wesele 2 cudownie pokazuje dylemat między tym, jak bardzo trzeba pomagać swojej rodzinie ze względu na to, że jest ona rodziną, a pozostaniem w sferze własnych pragnień i potrzeb. Główna bohaterka bowiem z jednej strony czuje, że wciąż od nowa musi wszystkim pomagać i rozwiązywać ich problemy - i robi to, nawet mimo niepodporządkowywania się wymogom swojej rodziny. Z drugiej strony - gdy tylko dostaje wolne od swojej ciotki, tzn. może wybyć na randkę z własnym mężem po raz pierwszy od wielu lat, okazuje się, że jedyne, o czym jest w stanie z nim rozmawiać, to ich córka, o której teoretycznie rozmawiać nie powinni (#ciociadobrarada). Rozdarcie między czasem dla siebie a czasem dla rodziny - chyba jeden z najważniejszych problemów, nie tylko kobiecych. A na szczególną uwagę zasługuje scena nauczania starszego ojca obsługi sprzętu komputerowego - majstersztyk.
I owszem, można czepić się, że w tej komedii (z akcentem melancholijnym) postacie posiadają właściwie jedną czy dwie charakterystyczne cechy i nic poza nimi. Zgodzę się - ale, proszę państwa, to jest komedia, czyli coś, co ma bawić, a nie uczyć. Jednocześnie trzeba też zauważyć, że wszyscy aktorzy w swoje nieco stereotypowe role wpasowują się wręcz idealnie (choć po paru wakacjach spędzanych we Włoszech - tak, zakładam, że Grecy i Włosi mają bardzo podobną mentalność), momentami może lekko szarżując, ale wypadając ogólnie bardzo wiarygodnie w swoich rolach. Naprawdę - kto w życiu spotkał chociaż jednego Włocha, wie, że nacje śródziemnomorskie z natury są po prostu serdeczne, miłe, kochane i ogólnie otwarte na ludzi (oczywiście zdarzają się wyjątki, ale to chyba zawsze) - i to świetnie udaje się filmowi pokazać. Członkowie rodziny dzielą się jedzeniem, rzeczami i problemami, praktycznie nic nie jest prywatne - i owszem, może to wkurzać, tak długo, jak nie uświadomimy sobie, że też czasem chcielibyśmy, by, gdy coś się w naszej rodzinie dzieje, od razu wszyscy przybiegali, by pomóc, bo przecież jesteśmy rodziną.
Moje wielkie greckie wesele 2 jest chyba jedną z niewielu komedii z wątkiem romantycznym, która wyraźnie mówi, że owszem - wiele kobiet chce podróżować, rozwijać się, czytać i zobaczyć różne rzeczy. ALE niektóre wolą skupić się na rodzinie, mieć ośmioro czy dziesięcioro dzieci, dbać o gniazdko domowe i tak dalej. I nie ma w tym NIC złego - o ile jest to ich świadomy wybór - bo rodzina też potrafi być źródłem zadowolenia i szczęścia, a kwestią sporną jest jedynie to, CZY akurat dana osoba będzie w takim układzie szczęśliwa. I już - to naprawdę jest takie proste, ale pierwszy raz widzę to wypunktowane w takim filmie. I dobrze, bo jeżeli może to chociaż odrobinę zmienić czyjekolwiek podejście do życia, albo chociaż sprawić, że się nad nim zastanowi, to znak, że warto było w filmie umieścić słodko-gorzki monolog mamy głównej bohaterki.
Chyba cały film również można określić tym przymiotnikiem: słodko-gorzki. Bo choć w filmie funkcjonuje naprawdę ogromna liczba świetnych gagów (no, ze dwa czy trzy zdarzyły się takie pupne, ale też były całkiem śmieszne, więc wybaczam), to oczywiście kilka razy można się popłakać - w już wyżej wspomnianym monologu mamy-panny młodej i w pięknym fragmencie, w którym ojciec głównej bohaterki mówi o byciu z drugą osobą tak długo i tak blisko, że wydaje się, jakby nasz cień zlał się w jeden większy złożony z dwóch. I oczywiście przy samym końcu, jak to zazwyczaj w takich filmach bywa. Wrażliwcy - weźcie chusteczki! (I nie róbcie zbyt mocnego makijażu oczu.)
Podsumuję krótko: Moje wielkie greckie wesele 2 to nie jest film ambitny. Jest to natomiast film inteligentny, ciepły, ze świetną muzyką, całkiem mądrym przesłaniem i ogólnie taki, na który idzie się czasem w średnim nastroju, a wychodzi się z niego z uśmiechem i chęcią obejrzenia go jeszcze raz. Albo dwa. Albo pięć. No, względnie osiem. Polecam serdecznie jako jedną z najprzyjemniejszych komedii, jakie ostatnio widziałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz