niedziela, 17 kwietnia 2016

SERIAL: 8 powodów, dla których warto obejrzeć trzeci sezon "House of Cards" (trochę spoilerów, ale ci, którzy są już po drugim sezonie lub później, mogą czytać bez obaw)




Czwartego marca Netflix wypuścił czwarty sezon House of Cards, jednego z najlepszych seriali, jakie widziałam. Pospieszyłam zatem, by zagłębić się w temat, gdy przypomniałam sobie, że trzeci sezon został przeze mnie zaledwie napoczęty. Z jednej strony klęłam pod nosem, z drugiej cieszyłam się, że będę miała więcej przyjemności. I słusznie, bo trzeci sezon jest chyba najlepszym, jaki do tej pory powstał (piszę to, nie znając jeszcze czwartego, i będąc świadomą tego, że u innych recenzentów dostał on dość średnie recenzje, jednak za własny gust nie odpowiadam; kwestia jest też taka, że może po prostu odzwyczaiłam się od świetnego poziomu serialu). Z tej okazji więc postanowiłam wypisać 8 powodów (w znaczeniu: momentów), dla których warto wreszcie wziąć się do roboty i ten trzeci sezon nadrobić (trudno wciąż pisać o tym, jak świetnie grają Robin Wright, Kevin Spacey i cała reszta, albo jak dobrze zaplanowane są tutaj scenariuszowe intrygi, więc postanowiłam wypróbować takie alternatywne podejście). Zapraszam!


"House of Cards" Season 3 Episode 4 broken jesus


1. Kościelne pogaduchy


...czyli motyw, który pojawił się tylko jednokrotnie, ale niezwykle zapadł mi w pamięć - rozmowa o sprawiedliwości toczona przez Franka z księdzem. I spadający krzyż. Tyle jest metafor i teorii, których można użyć do wytłumaczenia tej sceny, że aż boli głowa. Plus, jak zawsze, świetny Kevin Spacey jako ktoś, kto gdzieś ma wszelkie świętości czy religijne symbole (co z kolei widać również w scenie otwierającej sezon). Postawy samej nie popieram, ale scena zagrana jest koncertowo.




2. Relacja Claire i Franka



...która robi w tym sezonie bardzo duży element jaja, szczególnie w ostatnim odcinku. Dwójka dumnych i bezwzględnych ludzi razem - co dobrego może z tego wyniknąć? Robin Wright jako żona z jednej strony robiąca wszystko, by jej mąż mógł kontynuować swoją karierę, a z drugiej próbująca wykroić kawałek tortu również dla siebie, tworzy z Kevinem Spacey (bezwzględnym i niby doceniającym żonę słowem, ale niekoniecznie czynem) duet idealny. Cieszę się, że twórcy położyli nacisk właśnie na te dylematy dwójki osób, które zdaniem widza pasują do siebie perfekcyjnie (nie ugną się przed niczym, żeby osiągnąć cel, nie mają skrupułów ani praktycznie żadnych moralnych dylematów), a i tak okazuje się, że mają problemy, i to takie, które mogą dotknąć praktycznie każdego - samotność w związku, poczucie niezrozumienia, wyobcowanie. I bardzo ważną kwestię: ile jestem w stanie poświęcić dla spełnienia aspiracji drugiej osoby? Bo nie każdy musi chcieć być prezydentem Stanów Zjednoczonych, żeby partner zmuszony był do zrezygnowania z części własnych pragnień. A za moment pt. I should've never made you ambassador/I should've never made you president (w wolnym tłumaczeniu: Nigdy nie powinienem był pozwolić ci zostać ambsadarką/Nigdy nie powinnam była pozwolić ci zostać prezydentem) chciałabym przyznać osobistego Oscara.



3. Jak dorosnę, chcę być jak Claire


Scena, w której Claire pozbawia rosyjskiego oficjela wszelkich złudzeń, a jednocześnie uświadamia mu, w jak złej sytuacji (bez wyjścia) się znalazł, najpierw się malując, a potem bez skrępowania sikając w kabinie, jest po prostu epicka. I nie, nie ma na to innego słowa. Ciekawe jest też u Robin Wright to, jak bardzo jest w stanie zmienić się w zależności od kontekstu - wcześniej zdystansowana i poważna, na pełen etat zajmująca się głównie wspieraniem Francisa (tak, wiem, że była też fundacja, ale dalej sądzę, że to zdanie jest prawidłowe), często przez męża w jakiś sposób raniona (choć z wzajemnością), w trzecim sezonie robi ogólnokrajową furorę jako Pierwsza Dama występująca w kampanii wyborczej. I nie tylko ogólnokrajową, bo ja sama również bym na Claire zagłosowała (ewentualnie na Franka, ale tylko pod jej wpływem) - jej piękne, naturalne, pełne klasy i gracji machnięcia do tłumu, bojowe okrzyki i rozmowy z ludźmi są marzeniem chyba każdego sztabu wyborczego. A jednocześnie kobieta, choć zdeterminowana i często bezwzględna, pokazuje również ludzką twarz - gdy siedzi w celi z rosyjskim więźniem albo gdy w końcu buntuje się przeciw francisowskiemu terrorowi. Plus muszę, po prostu muszę nadmienić, że jej stroje są chyba najlepszymi kobiecymi strojami w serialu, jakie widziałam (może poza Lucy Liu z Elementary), a pod wpływem jej wyniosłego seksapilu poeci powinni pisać wiersze.




4. Mnisi z mandalą



Kolejny bardzo krótko pojawiający się motyw, ale jakże zapamiętywalny. Mandala, którą tybetańscy mnisi układali przez miesiąc, by praktycznie zaraz po skończeniu ją rozsypać do rzeki. Dalej słyszę dźwięk kolorowych ziarenek pieczołowicie ścieranych na stół z ułożonym wzorem. Trochę psychodelii, trochę niepokoju, a jednocześnie trochę egzotycznej harmonii i nieziemskiego wręcz skupienia na tym, co robi się w danym momencie. I - dla Claire - smutne wspomnienie przeżywanego w samotności piękna, które jednak chciałoby się przeżywać z kimś bliskim. Oby więcej takich motywów, które niby pojawiają się tylko na chwilę, a są niesamowicie zapamiętywalne.




5. Doug vs. brat oraz Doug vs. Rachel


Zaspoileruję właśnie ostatni odcinek drugiej serii - Doug przeżyje (choć nie czuję się winna, bo ten fakt objawia się widzowi w ciągu pierwszych pięciu minut pierwszego epizodu serii trzeciej). Co więcej, zacznie poszukiwać swojej dawnej miłości, i... I będzie się działo. Doug wejdzie również w interakcję ze swoją rodziną, co w kontekście dawniej bezwzględnego mężczyzny skupionego tylko na pracy będzie dość interesujące. Michael Kelly jako Doug jest po prostu genialny, jednym uśmiechem czy spojrzeniem jest w stanie oddać dramat byłego alkoholika, obecnego pracoholika, na dodatek zakochanego, ale wiedzącego, że musi sobie z tym wszystkim poradzić, i chcącego to zrobić dla Franka. Nieco wycofany, zdystansowany, momentami bardzo dziwny i wręcz przerażający. A to, jak kończy się jeden ze związanych z nim wątków... jednocześnie najgorsze i najlepsze ze wszystkich możliwych. Brawa dla Michaela.




6. Burzmy ściany!


Czyli jak Kevin Spacey burzy czwartą ścianę, ni z tego, ni z owego odzywając się do widza i komentując różne wydarzenia. W zasadzie to mogłoby tego być więcej, bo takich momentów nigdy zbyt wiele, ale i tak za każdym razem, kiedy Kevin patrzył prosto na mnie, miałam ciary. Plus w jednym z takich momentów padł mój ulubiony cytat z całego serialu - Imagination is its own form of courage. Niesamowicie się cieszę, że ktoś z twórców przed rozpoczęciem pierwszego sezonu wpadł na pomysł, by wprowadzić takie chwile do scenariusza - one naprawdę dużo dają, czasem coś tłumaczą, ale częściej po prostu odsłaniają życie wewnętrzne Franka, który w środku potrafi kipieć z gniewu, a na zewnątrz się uśmiechać i zapewniać o swojej politycznej lojalności czy też chęci zażegnania konfliktu. 




7. Wątek Jackie (z okazjonalnym udziałem Dunbar)


Molly Parker (Jackie) w trzecim sezonie ma o wiele więcej do grania niż poprzednio - trochę dzieje się w jej życiu uczuciowym, ale ważniejsze jest chyba, że na pewien czas kobieta staje się właściwie marionetką Underwooda. Oprócz świetnej gry aktorskiej (serio, w House of Cards chyba nie ma złych aktorów, albo niedobranych do swojej roli) Molly oferuje nam postać, która z jednej strony wspięła się już na polityczne wyżyny czy pagórki, a jednak wciąż musi walczyć o swoje, wszystkimi dostępnymi środkami, mając co do swojego postępowania coraz to nowe wątpliwości. Plus zauważę - znów płytko, ale trafnie - że Molly jest naprawdę piękną kobietą (choć strasznie chudą), z uroczymi piegami, które świetnie zostały w serialu podkreślone światłem i makijażem. 




8. Petrov


Czyli sensacja trzeciego sezonu serialu, który trochę odrywa się od dylematów i konfliktów wewnętrznych targających pozycją Underwoodów, wprowadzając wątek rosyjski i próby porozumienia się z rosyjskim prezydentem. Lars Mikkelsen, aktor duńskiego pochodzenia mający 192 (!) centymetry wzrostu, jest w swojej roli absolutnie genialny, i skłoniłabym się nawet do tezy, że momentami kradnie serial Kevinowi. Charakteryzacja, tzn. bardzo wyraźne podkreślenie już i tak wyraźnych kości policzkowych aktora, sprawiła, że niezwykle przypomina on obecnego prezydenta Rosji, podobny jest - zdaje się - również w zachowaniu. Odcinki z jego udziałem określiłabym jako najlepsze z całej serii - tzn. trzeci, z przyjęciem, śpiewaniem bluesa przez Kevina, tańcem Rosjanina z Claire i przymusowym piciem bardzo drogiej wódki (przecież nie można dopuścić do tego, by prezydent się obraził), oraz szósty, z emocjonalnym wątkiem aktywisty na rzecz praw osób homoseksualnych więzionego w rosyjskim więzieniu. Świetna kreacja, mam nadzieję, że pojawi się również w sezonie czwartym (do którego zbieram się, systematycznie oglądając zaskakująco dobrego Daredevila).




I to by było na tyle, jeżeli chodzi o główne powody, dla których warto obejrzeć trzeci sezon House of Cards. Bo tych mniejszych, to znaczy tych, które zachwyciły mnie troszeczkę mniej, również znajdzie się mnóstwo - czy to świetna Elizabeth Marvel jako Heather Dunbar, czy to scenariuszowe twisty, czy wreszcie niesamowita gra aktorska Robin Wright i Kevina Spacey. Ogólnie: polecam każdemu miłośnikowi intryg, świetnej, spójnej stylistyki kadrów i postaci w ogóle, oraz wszystkim, którzy, tak jak ja, zatrzymali się na drugim sezonie, i nie wiadomo po co bardzo długo czekają na obejrzenie kolejnego.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz