piątek, 15 kwietnia 2016

FILM: (Nie)Przyjemność recenzentki, czyli "Piąta fala" (premiera 15.04.) (reż.J Blakeson) (lekkie spoilery)




Niektóre filmy, które oglądamy, są świetne. Inne - dobre. Jeszcze kolejne - raczej złe, ale z paroma dobrymi momentami. I jest też ta ostatnia kategoria, zmora w oglądaniu, a poezja w recenzowaniu, czyli filmy jednoznacznie złe, które ogląda się, mając wrażenie, że nawet jakieś króciutkie fragmenty, które swoim poziomem nie przerażały, nie są w stanie zamaskować całej reszty. Do tej ostatniej kategorii należy Piąta fala, oczekiwany przeze mnie potencjalny hit w stylu Igrzysk śmierci czy Niezgodnej, który okazał się tak naprawdę jednym wielkim niewypałem.




Scenariusz nie zapowiada się źle - nastoletnia dziewczyna próbuje po inwazji obcych odnaleźć swojego brata, który został zabrany przez wojsko wraz z innymi dziećmi, aby bronić kraju przed kosmitami. (Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że nie wszyscy lubią sci-fi, i że zrobiono już milion filmów, które opierają się na szukaniu kogoś ze swojej rodziny, ale i tak pomysł sam w sobie nie jest zły.) Dodatkowo mamy ładny plakat i bardzo ładną główną bohaterkę. Czego chcieć więcej? No cóż, a jednak okazuje się, że ładna aktorka, ładna grafika i ładny pomysł to nie wszystko. Bo już po parunastu minutach okazuje się, że Piąta fala nie ma praktycznie nic do zaoferowania poza dostarczeniem nam okropnej nudy i infantylnego patrzenia na świat. Tym razem jednak nie jest to film, przy którym można się uśmiechnąć, pomyśleć sobie Ojejku, co mi tam, przynajmniej dostanę dobre i miłe zakończenie i w ten sposób rozgrzeszonym oglądać dalej - Piąta fala to raczej takie dzieło, do którego obejrzenia trzeba się zmusić (albo i nie trzeba, chyba że chce się napisać recenzję).



Zacznę od scenariusza: tak, jest z pozoru ładny i brzmi, jakby dało się z niego zrobić coś porządnego. Stworzony został na podstawie pierwszej części trylogii Ricka Yancey'a, która w serwisie lubimyczytac.pl zbiera bardzo wysokie noty jak na powieść dedykowaną nastolatkom (i tak, wiem, że te oceny nie zawsze są miarodajne, szczególnie w wypadku klasyki, ale gdy chodzi o powieści współczesne, wcale nie są najgorszym źródłem informacji o ogólnej tendencji), więc można się spodziewać czegoś dobrego bez fabularnych bzdetek. No niby tak, ale już po chwili oglądania okazuje się, że główna bohaterka (dzięki echolokacji? magnesowi w głowie? wrodzonej kobiecej intuicji?) wie, że ma iść akurat 80 mil do jakiegoś punktu (nawet mimo tego, że mapę zdobywa dopiero paręnaście scen później). Nie wiem też, czy wiecie, ale jeśli jakiś kilkuletni chłopiec nagle zaczyna krzyczeć na cały autobus, że jego siostra została w tyle, to naturalnie nikt nie przychodzi mu na pomoc ani nawet nie pyta, co się stało. Plus każdy umie zrobić bombę z tego, co ma pod ręką, szczególnie z piasku, i każdy na widok ładnej blondynki całkowicie wariuje i reformuje swój system wartości i wychowanie, żeby tylko zdobyć jej serce. A, plus każda zbuntowana dziewczyna, która nie przejmuje się opinią innych, całe poranki spędza, nakładając kilogram linera i czarnego cienia na twarz. Tak gdyby ktoś z Was nie wiedział.



W ogóle całość scenariusza to tak naprawdę landrynka powielająca wszelkie klisze dotyczące gatunku science fiction czy nastoletniego dramatu. Mamy tutaj rozdarcie głównej bohaterki między dwoma mężczyznami (mam tylko nadzieję, że tym razem wybierze tego ładniejszego i ogólnie przyjemniejszego, nie jak Katniss w przerażająco beznadziejnych Igrzyskach śmierci. Kosogłos cz. 2), mamy tutaj po równi bycie ratowaną i bycie taaaaaaką odważną, złych przedstawicieli wojska i buntującą się dziewczynę, która w końcu wszystkich uratuje. Brakuje tylko lukru, którego nie można było dodać, bo czekają nas jeszcze dwie kolejne części (hurra...), więc jednego bohatera, kandydata do ręki głównej bohaterki, pod sam koniec po prostu pominięto, pokazując go przez około półtorej minuty. A szkoda, bo - jeszcze nieuświadomiona, że scenariusz został napisany na podstawie powieści - miałam nadzieję, że będę mogła mieć satysfakcję chociaż z zejścia się głównej protagonistki z bardzo przystojnym młodzieńcem. Cóż - najwyraźniej za dużo sobie życzyłam.



Nie wspominam też o poziomie kwestii dialogowych, który na początku jeszcze ujdzie (w ogóle mam wrażenie, że całość filmu na początku jeszcze da się przeżyć, dopiero po pewnym czasie coś się strasznie psuje), a potem jest coraz gorszy, z pseudodramatycznymi i pseudofilozoficznymi wynurzeniami na temat miłości czy nadziei. I dobrze, przyznam szczerze, że nie przewidziałam jednego twistu (to znaczy przewidziałam go, ale nie połączyłam ze sobą wszystkich szczegółów), ale nawet on nie wystarcza do pomyślenia sobie Ojej, ten scenariusz jednak miał na siebie jakiś pomysł. Od razu napiszę też - nie oceniam tutaj książki, która może być całkowicie inna (i którą teraz chętnie bym zgłębiła w wolnym czasie, aby dowiedzieć się, czy i jak bardzo odstaje poziomem od filmu) od scenariusza, tylko sam scenariusz.



Jeżeli chodzi o grę aktorską, to, niestety, tutaj jest równie niedobrze. Chloe Grace Moretz widziałam w filmie po raz pierwszy i mimo że na początku miałam dość pozytywne wrażenie, to potem jej miny, gestykulacja i emfaza były modelowym przykładem tego, jak nie grać. Nick Robinson - z tzw. twarzą nieskażoną myślą - wcale jej tutaj nie ustępuje. Zdecydowanie lepiej wypadają Liev Schreiber (który bardzo odstaje od całej obsady) w roli bezwzględnego pułkownika oraz Zackary Arthur jako młodszy brat głównej bohaterki (w sumie to dalej nie mogę się nadziwić, że dzieci mogą grać, w dodatku dobrze). Maria Bello jako sierżant Reznik na początku zrobiła na mnie dość dobre wrażenie, choć narysowała swoją postać grubą krechą, jednak po scenariuszowej bzdetce związanej z duszeniem (wojskowi chyba potrafią walczyć lepiej niż niewojskowi, czyż nie?) również ją popuściłam w mroki niepamięci. W miarę dobrze gra za to Alex Roe, jednak w jego wypadku absolutnie nie jestem obiektywna (te oczy!), więc mogę się mylić.



Filmu niestety nie ratują też efekty specjalne, muzyka czy kadry. Te dwie ostatnie sprawy potraktowane są po macoszemu, co w dobie artystycznego pietyzmu we wszystkich lepszych filmach jest niestety nie do przyjęcia (naprawdę, aż do Piątej fali miałam wrażenie, że ostatnio kręci się tylko ładnie wyglądające filmy). Muzyki praktycznie nie ma, jeżeli jest, to od razu się o niej zapomina, a efekty (nie oszukujmy się, czasem potrafią uratować nawet najgorszy film) występują może dwa albo trzy razy, za każdym razem jest to bytność krótka i mało znacząca. Fala niszcząca budynki na Wschodnim Wybrzeżu wygląda imponująco, jednak cóż z tego, skoro widać ją przez 15 sekund, potem natomiast (oprócz kilku momentów z zielonymi naroślami i światełkami) efektów nie ma prawie w ogóle (no, jedynie wybuch jest całkiem udany). 



Ogólnie problem jest z Piątą falą taki, że miała potencjał, a potem... a potem coś się stało. I choć nie mogę powiedzieć, że jest to porażka w stylu Zemsty niedźwiedzicy, która była niskobudżetową zgrywą, a tutaj mamy do czynienia z wysokobudżetową produkcją przeznaczoną dla mas, to muszę stwierdzić wyraźnie, że naprawdę nie ma co wydawać pieniędzy na kino - bo ten film nie ucieszy ani miłośników sci-fi, ani wielbicieli akcji, ani młodzieżowej braci, ani spragnionych cielęcych oczu Alexa Roe. Trochę szkoda czasu. I szkoda, że ktoś zmarnował bardzo duży potencjał na kolejny kasowy hit.



1 komentarz: