Wiele osób zawsze mówiło mi, żeby absolutnie nie wierzyć recenzjom filmów ani książek pisanym czy mówionym przez innych i samemu zawsze znajdować czas na obcowanie z tymi dziełami sztuki, a potem samodzielne ich ocenienie. I choć postulat ten jest dobry, to jego praktyczna realizacja bardzo szybko staje się niemożliwa - przez ostatnie ponad sto lat wyprodukowano niezliczoną liczbę filmów, literatura natomiast rozwijała się przez lat kilka tysięcy - tak więc w jakimś stopniu trzeba zawsze w badaniach kultury posiłkować się opinią innych. To właśnie uczyniłam, kiedy dowiedziałam się, że w kinach leci nowa adaptacja Księgi dżungli - posłuchałam, co kilka osób o niej mówi, a potem, zachęcona ich opiniami i pełna optymizmu, kupiłam bilet do kina (wpływ na tę decyzję miały również przepiękne trailery). I choć przyznaję, że najnowsza wariacja na temat prozy Kiplinga ma swoje walory, to ma ona również bardzo poważne wady.
Historię znamy chyba wszyscy: Mowgli, ludzkie szczenię, zostało porzucone gdzieś w dżungli za nieboraka, a następnie przygarnięte przez zwierzęta. I choć przez kilka czy kilkanaście pierwszych lat jest miło i ogólnie sielanka, to w pewnym momencie chłopiec pada ofiarą nagłej niechęci tygrysa, który postanawia tropić go po całej dżungli celem zabicia i zapewne skonsumowania. Przyjaciele Mowgliego jednak próbują nie dopuścić do takiego stanu rzeczy i tak zaczyna się wędrówka chłopca po okolicy, przetykana ucieczkami, pościgami, pejzażami i (o tym za chwilę) trzema piosenkami.
Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy - chyba jak przy wszystkich filmach animowanych - to piękno wizualne. O ile dalej jestem absolutnie zachwycona Zwierzogrodem (chyba nawet założę jakiś jego fanklub), o tyle muszę przyznać, że tam piękno polegało na pokazywaniu fantazyjnych kształtów, budynków, postaci (np. policjantów czy urzędników), koncepcji i ogólnie swoistym odwzorowywaniu tego, co znamy z naszej codzienności. Księga dżungli natomiast pokazuje, jak można się domyślić, dżunglę - a więc krzewy, drzewa, liany, kwiaty, chwasty, owady, stada zwierząt, watahy zwierząt, pojedyncze zwierzęta, grupy zwierząt, zgromadzenia zwierząt oraz różne elementy ukształtowania terenu. Film robi to w sposób absolutnie zachwycający - widać to chociażby na trailerze, ale również na wszystkich wyciętych kadrach. Zwierzęta wyglądają jak żywe, tak, jakby ktoś wkradł się do zoo, zabrał kilkadziesiąt gatunków i jakimś magicznym sposobem nauczył je mówić (i jeszcze wymusił zagranie w filmie). Pomijam oczywiście niesamowite cienie, gry świateł i różne inne niuanse - ogólnie Księgę dżungli warto zobaczyć ze względu na jej warstwę wizualną, która jest po prostu magiczna.
Jeżeli chodzi o grę aktorską: oceniać mogę tylko Neela Sethiego (Mowgli) oraz aktorów dubbingujących poszczególne postaci. Neel radzi sobie bardzo dobrze, choć w odbiorze jego postaci przeszkadzał mi nieco dubbing - intonacja Bernarda Lewandowskiego chyba nieco różniła się momentami od intonacji /zamysłu oryginalnego aktora i powstawał taki głosowy dysonans. (Choć i tak byłam zachwycona, że mój Janek z Wiedźmina występuje gdzieś indziej. Aczkolwiek w Wiedźminie aktor chyba miał trochę lepszego reżysera i więcej instrukcji, jak grać.)
Wbrew swoim upodobaniom z dubbingu byłam bardzo zadowolona - i choć niezwykle pragnę usłyszeć Scarlett Johansson (wbrew trailerom pojawia się na trzy minuty), Billa Murraya, Lupitę Nyong'o, Bena Kingsleya, Idrisa Elbę i Christophera Walkena (serio, ktoś zaszalał z obsadą) w tym filmie, to muszę przyznać, że rodzimi aktorzy również poradzili sobie całkiem nieźle. Zresztą powiedzmy sobie szczerze: czy Jan Peszek, Piotr Fronczewski albo Jan Frycz mogą całkowicie skiepścić rolę dubbingową? (To znaczy jestem świadoma kwestii tych nieszczęsnych piosenek, ale o tym zaraz.) Dobrze wypadła także Anna Dereszowska w roli Kaa, choć po jej wystąpieniu miałam refleksję na temat seksowności kobiety (czy naprawdę kobieta może być seksowna tylko wtedy, gdy nagle zniża głos?), podobała mi się też Lidia Sadowa jako Raksha, która zagrała chyba najbardziej naturalnie z całej obsady.
Czas na złe strony filmu: od razu mówię, że podczas oglądania wady Księgi dżungli są zauważalne, nie działa tu syndrom recenzenta, czyli spostrzeżenie wad dopiero PO wyjściu z kina. Fabularnie właściwie wszystko gra, tzn. logika i spójność są zachowane, znamy motywacje bohaterów, ich działania są dla nas jasne i zrozumiałe, a akcja jasno zmierza do ostatecznego rozwiązania. I dlatego tak strasznie razi idiotyzm z pochodnią, który pojawia się dopiero w ostatnich minutach, a który polega na tym, że Mowgli biegnie przez cała dżunglę z pochodnią w dłoni, by pod koniec obrócić się i ze zdziwieniem spostrzec, że nagle pół dżungli stoi w płomieniach. Na zdrowy rozsądek: naprawdę sądzę, że chłopiec by to zauważył, i dlatego tak strasznie mnie to zniesmaczyło.
Problem miałam też z oceną piosenek pojawiających się w filmie. Ogólnie cała współczesna Księga dżungli to wariacja na temat adaptacji z roku 1967. Tamta była oczywiście rysunkowa, z nieruchomymi tłami i postaciami ruszającymi się na pierwszym planie; wersja współczesna to jakby przełożenie tego filmu na dzień dzisiejszy, z zastosowaniem najnowszych technologii. Widać to w wielu kadrach (oglądałam tamtą wersję naprawdę bardzo dawno temu, ale wiele nawiązań jest po prostu widocznych), widać też w nieco desperackiej próbie wrzucenia piosenek z tamtego filmu do tego. I o ile jeszcze piosenka Baloo o tym, że nie warto się przejmować głupotami i że trzeba doceniać każdy dzień (tak w ogólnym zarysie) jest uzasadniona i nie razi, o tyle jej wspólne wykonanie (zrzynające z oryginalnego Disneya) przez Jerzego Kryszaka i Bernarda Lewandowskiego wywołuje pewien muzyczny niepokój - głosy obu panów bardzo się rozjeżdżają, bardziej niż w oryginale, i o ile w oryginale było to ciekawe zestawienie młodego chłopca i niedźwiedzia, który widział już wiele, tutaj wychodzi trochę jazgotliwie. Niezbyt dobra jest też piosenka Króla Luiego, wykonywana przez Piotra Fronczewskiego - te wszystkie e-e-e, mnie-e-e itd. brzmią trochę jak Umbrella Rihanny, czyli... nie za dobrze. Całość ratuje nieco na szczęście piosenka puszczana w oryginale przy napisach końcowych, wykonywana przez Scarlett Johansson, czyli zmysłowe tango Trust in me, do którego aż chce się wyjść na parkiet (z dobrym partnerem, oczywiście).
Przyznam się teraz do rzeczy zatrważającej: nie czytałam jeszcze pierwowzoru filmowej Księgi dżungli, czyli powieści Rudyarda Kiplinga. Wiem jednak, że jest to dzieło, które trwale zapisało się w historii literatury - a więc musiało nieść ze sobą jakiś głębszy przekaz. Problem z filmem jest taki, że tam głębszego przekazu... po prostu nie ma. I nie mówię nawet o przekazie rodem ze Zwierzogrodu (tak, dalej będę się tą bajką zachwycać), gdzie mieliśmy czterdzieści różnych wątków do przemyślenia, gdzie praktycznie każda postać była w jakiś sposób dwuznaczna, a z kina wychodziło się z okrzykiem Chcę to zobaczyć jeszcze raz!, ewentualnie Ej, stary, a co sądzisz o...? Mówię o takim przekazie, jaki często pojawia się w filmach czy książkach dla dzieci, który jest prosty, ale mimo wszystko ważny - np. że w życiu ważna jest przyjaźń czy miłość, że można się postawić komuś, nawet jeśli jest od nas silniejszy, że nie zawsze trzeba się podporządkowywać. Księga dżungli - choć finalne pokonanie złego tygrysa przez Mowgliego daje jej do pokazania takiego morału okazję - nie korzysta z niej, tworząc po prostu ot, jakiś kolejny film przygodowy, który nie ma w sobie zbyt wiele dla widza dorosłego (oprócz warstwy wizualnej), a dla dziecka jest po prostu dwoma godzinami spędzonymi przed ekranem, z którego raczej zbyt wiele nie wyniesie.
Powiem tak: najnowsza Księga dżungli to nie jest dzieło złe. Nie dość, że absolutnie zachwyca stroną graficzną, to jeszcze praktycznie cały czas jest logiczne (oprócz wspomnianej pochodni), ma całkiem dobrze zrobiony dubbing, trzyma w napięciu i ogólnie bardzo trudno jest nie polubić jej bohaterów albo im nie kibicować; trzeba też zauważyć, że są oni dobrze zarysowani, można łatwo zrozumieć ich motywacje i uczucia. Jednocześnie jednak z kina wyszłam z poczuciem, że - oprócz wspomnianych wyżej głupotek czy piosenek, albo niedociągnięć dubbingu - ten film był taki o, to znaczy cudownie się na niego patrzyło, ale zabrakło mu wewnętrznej treści. Dlatego właśnie w pewnym stopniu przypomniał mi typową Niunię - osobę, której jedyną zaletą jest uroda (zastrzegam: Niunia może być również mężczyzną). Szkoda, bo z takim budżetem, takimi możliwościami i takimi umiejętnościami grafików/animatorów film ten mógł stać się jednym z arcydzieł tego roku (choć jakąś nagrodę za efekty naprawdę powinien dostać). Daję solidne 6/10, bo w końcu... film ten naprawdę nie jest zły. Po prostu zabrakło mu trochę do filmu bardzo dobrego. Może następnym razem, gdy obejrzę Księgę dżungli w wersji oryginalnej, stwierdzę, że jednak trochę mój odbiór się zmienił. A w 2017 przyjdzie do nas The Jungle Book Origins - może ono bardziej mnie ucieszy?
Historię znamy chyba wszyscy: Mowgli, ludzkie szczenię, zostało porzucone gdzieś w dżungli za nieboraka, a następnie przygarnięte przez zwierzęta. I choć przez kilka czy kilkanaście pierwszych lat jest miło i ogólnie sielanka, to w pewnym momencie chłopiec pada ofiarą nagłej niechęci tygrysa, który postanawia tropić go po całej dżungli celem zabicia i zapewne skonsumowania. Przyjaciele Mowgliego jednak próbują nie dopuścić do takiego stanu rzeczy i tak zaczyna się wędrówka chłopca po okolicy, przetykana ucieczkami, pościgami, pejzażami i (o tym za chwilę) trzema piosenkami.
Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy - chyba jak przy wszystkich filmach animowanych - to piękno wizualne. O ile dalej jestem absolutnie zachwycona Zwierzogrodem (chyba nawet założę jakiś jego fanklub), o tyle muszę przyznać, że tam piękno polegało na pokazywaniu fantazyjnych kształtów, budynków, postaci (np. policjantów czy urzędników), koncepcji i ogólnie swoistym odwzorowywaniu tego, co znamy z naszej codzienności. Księga dżungli natomiast pokazuje, jak można się domyślić, dżunglę - a więc krzewy, drzewa, liany, kwiaty, chwasty, owady, stada zwierząt, watahy zwierząt, pojedyncze zwierzęta, grupy zwierząt, zgromadzenia zwierząt oraz różne elementy ukształtowania terenu. Film robi to w sposób absolutnie zachwycający - widać to chociażby na trailerze, ale również na wszystkich wyciętych kadrach. Zwierzęta wyglądają jak żywe, tak, jakby ktoś wkradł się do zoo, zabrał kilkadziesiąt gatunków i jakimś magicznym sposobem nauczył je mówić (i jeszcze wymusił zagranie w filmie). Pomijam oczywiście niesamowite cienie, gry świateł i różne inne niuanse - ogólnie Księgę dżungli warto zobaczyć ze względu na jej warstwę wizualną, która jest po prostu magiczna.
Jeżeli chodzi o grę aktorską: oceniać mogę tylko Neela Sethiego (Mowgli) oraz aktorów dubbingujących poszczególne postaci. Neel radzi sobie bardzo dobrze, choć w odbiorze jego postaci przeszkadzał mi nieco dubbing - intonacja Bernarda Lewandowskiego chyba nieco różniła się momentami od intonacji /zamysłu oryginalnego aktora i powstawał taki głosowy dysonans. (Choć i tak byłam zachwycona, że mój Janek z Wiedźmina występuje gdzieś indziej. Aczkolwiek w Wiedźminie aktor chyba miał trochę lepszego reżysera i więcej instrukcji, jak grać.)
Wbrew swoim upodobaniom z dubbingu byłam bardzo zadowolona - i choć niezwykle pragnę usłyszeć Scarlett Johansson (wbrew trailerom pojawia się na trzy minuty), Billa Murraya, Lupitę Nyong'o, Bena Kingsleya, Idrisa Elbę i Christophera Walkena (serio, ktoś zaszalał z obsadą) w tym filmie, to muszę przyznać, że rodzimi aktorzy również poradzili sobie całkiem nieźle. Zresztą powiedzmy sobie szczerze: czy Jan Peszek, Piotr Fronczewski albo Jan Frycz mogą całkowicie skiepścić rolę dubbingową? (To znaczy jestem świadoma kwestii tych nieszczęsnych piosenek, ale o tym zaraz.) Dobrze wypadła także Anna Dereszowska w roli Kaa, choć po jej wystąpieniu miałam refleksję na temat seksowności kobiety (czy naprawdę kobieta może być seksowna tylko wtedy, gdy nagle zniża głos?), podobała mi się też Lidia Sadowa jako Raksha, która zagrała chyba najbardziej naturalnie z całej obsady.
Czas na złe strony filmu: od razu mówię, że podczas oglądania wady Księgi dżungli są zauważalne, nie działa tu syndrom recenzenta, czyli spostrzeżenie wad dopiero PO wyjściu z kina. Fabularnie właściwie wszystko gra, tzn. logika i spójność są zachowane, znamy motywacje bohaterów, ich działania są dla nas jasne i zrozumiałe, a akcja jasno zmierza do ostatecznego rozwiązania. I dlatego tak strasznie razi idiotyzm z pochodnią, który pojawia się dopiero w ostatnich minutach, a który polega na tym, że Mowgli biegnie przez cała dżunglę z pochodnią w dłoni, by pod koniec obrócić się i ze zdziwieniem spostrzec, że nagle pół dżungli stoi w płomieniach. Na zdrowy rozsądek: naprawdę sądzę, że chłopiec by to zauważył, i dlatego tak strasznie mnie to zniesmaczyło.
Problem miałam też z oceną piosenek pojawiających się w filmie. Ogólnie cała współczesna Księga dżungli to wariacja na temat adaptacji z roku 1967. Tamta była oczywiście rysunkowa, z nieruchomymi tłami i postaciami ruszającymi się na pierwszym planie; wersja współczesna to jakby przełożenie tego filmu na dzień dzisiejszy, z zastosowaniem najnowszych technologii. Widać to w wielu kadrach (oglądałam tamtą wersję naprawdę bardzo dawno temu, ale wiele nawiązań jest po prostu widocznych), widać też w nieco desperackiej próbie wrzucenia piosenek z tamtego filmu do tego. I o ile jeszcze piosenka Baloo o tym, że nie warto się przejmować głupotami i że trzeba doceniać każdy dzień (tak w ogólnym zarysie) jest uzasadniona i nie razi, o tyle jej wspólne wykonanie (zrzynające z oryginalnego Disneya) przez Jerzego Kryszaka i Bernarda Lewandowskiego wywołuje pewien muzyczny niepokój - głosy obu panów bardzo się rozjeżdżają, bardziej niż w oryginale, i o ile w oryginale było to ciekawe zestawienie młodego chłopca i niedźwiedzia, który widział już wiele, tutaj wychodzi trochę jazgotliwie. Niezbyt dobra jest też piosenka Króla Luiego, wykonywana przez Piotra Fronczewskiego - te wszystkie e-e-e, mnie-e-e itd. brzmią trochę jak Umbrella Rihanny, czyli... nie za dobrze. Całość ratuje nieco na szczęście piosenka puszczana w oryginale przy napisach końcowych, wykonywana przez Scarlett Johansson, czyli zmysłowe tango Trust in me, do którego aż chce się wyjść na parkiet (z dobrym partnerem, oczywiście).
Przyznam się teraz do rzeczy zatrważającej: nie czytałam jeszcze pierwowzoru filmowej Księgi dżungli, czyli powieści Rudyarda Kiplinga. Wiem jednak, że jest to dzieło, które trwale zapisało się w historii literatury - a więc musiało nieść ze sobą jakiś głębszy przekaz. Problem z filmem jest taki, że tam głębszego przekazu... po prostu nie ma. I nie mówię nawet o przekazie rodem ze Zwierzogrodu (tak, dalej będę się tą bajką zachwycać), gdzie mieliśmy czterdzieści różnych wątków do przemyślenia, gdzie praktycznie każda postać była w jakiś sposób dwuznaczna, a z kina wychodziło się z okrzykiem Chcę to zobaczyć jeszcze raz!, ewentualnie Ej, stary, a co sądzisz o...? Mówię o takim przekazie, jaki często pojawia się w filmach czy książkach dla dzieci, który jest prosty, ale mimo wszystko ważny - np. że w życiu ważna jest przyjaźń czy miłość, że można się postawić komuś, nawet jeśli jest od nas silniejszy, że nie zawsze trzeba się podporządkowywać. Księga dżungli - choć finalne pokonanie złego tygrysa przez Mowgliego daje jej do pokazania takiego morału okazję - nie korzysta z niej, tworząc po prostu ot, jakiś kolejny film przygodowy, który nie ma w sobie zbyt wiele dla widza dorosłego (oprócz warstwy wizualnej), a dla dziecka jest po prostu dwoma godzinami spędzonymi przed ekranem, z którego raczej zbyt wiele nie wyniesie.
Powiem tak: najnowsza Księga dżungli to nie jest dzieło złe. Nie dość, że absolutnie zachwyca stroną graficzną, to jeszcze praktycznie cały czas jest logiczne (oprócz wspomnianej pochodni), ma całkiem dobrze zrobiony dubbing, trzyma w napięciu i ogólnie bardzo trudno jest nie polubić jej bohaterów albo im nie kibicować; trzeba też zauważyć, że są oni dobrze zarysowani, można łatwo zrozumieć ich motywacje i uczucia. Jednocześnie jednak z kina wyszłam z poczuciem, że - oprócz wspomnianych wyżej głupotek czy piosenek, albo niedociągnięć dubbingu - ten film był taki o, to znaczy cudownie się na niego patrzyło, ale zabrakło mu wewnętrznej treści. Dlatego właśnie w pewnym stopniu przypomniał mi typową Niunię - osobę, której jedyną zaletą jest uroda (zastrzegam: Niunia może być również mężczyzną). Szkoda, bo z takim budżetem, takimi możliwościami i takimi umiejętnościami grafików/animatorów film ten mógł stać się jednym z arcydzieł tego roku (choć jakąś nagrodę za efekty naprawdę powinien dostać). Daję solidne 6/10, bo w końcu... film ten naprawdę nie jest zły. Po prostu zabrakło mu trochę do filmu bardzo dobrego. Może następnym razem, gdy obejrzę Księgę dżungli w wersji oryginalnej, stwierdzę, że jednak trochę mój odbiór się zmienił. A w 2017 przyjdzie do nas The Jungle Book Origins - może ono bardziej mnie ucieszy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz