Oglądam dużo seriali. Jedne dla fabuły, inne dla postaci, kolejne dla aktora czy aktorów (dla aktorek też się zdarza!), jeszcze następne dla niepowtarzalnego klimatu. Powód, dla którego poświęcam godziny swojego życia, aby zobaczyć kolejne odcinki, jest dla mnie najczęściej jasny jak słońce. Najczęściej - bo w przypadku How to Get Away with Murder nie jestem w stanie nawet zgadywać. Obejrzałam oba sezony (każdy odcinek najpóźniej dzień po premierze!) i wiem, że obejrzę trzeci. Mimo to, gdy zaczynam go analizować, dochodzę do wniosku, że właściwie to składa się on w dużym stopniu z wad. Dlaczego?
Serial jest historią czarnoskórej prawniczki Annalise, wykładowczyni prawa na Harvardzie (jej kurs nosi właśnie nazwę How to Get Away with Murder, czyli dosłownie jak wykpić się z morderstwa, choć polskie - literackie - Sposób na morderstwo jest moim zdaniem o wiele lepsze). Annalise (Viola Davis) oprócz wykładania prawo również praktykuje, broniąc coraz to groźniejszych kryminalistów. Na początku pierwszej serii kobieta ogłasza nabór do swojej drużyny specjalnej, tzn. ze wszystkich studentów wybiera cztery osoby, którym pozwoli na szkolenie się pod jej kuratelą (w ostatecznym rozrachunku wybrane zostaje pięć), co dla studentów jest zaszczytem i szansą na wybicie się na swoich studiach.
Oba sezony głównym tematem odcinków uczyniły, jak można się domyślić, morderstwo, pokazując je w coraz dłuższych fragmentach, by pod koniec wyjaśnić wszystkie ich okoliczności. Na samym początku w ogóle nie wiadomo, co się stało, każdy odcinek wyjaśnia kolejną część tajemnicy - i gdzieś pod koniec sezonu wiemy już wszystko (a czasem aż nadto). Ale choć przez taki zabieg napięcie wzmaga się z każdym odcinkiem, w pewnym momencie zaczyna to być nieco denerwujące - bo wiadomo, że każdy epizod zakończy się jakimś cliffhangerem i trzeba będzie czekać cały kolejny tydzień na jego rozwikłanie (choć takie poszatkowanie sprawia, że przez ten tydzień rzeczywiście się czeka).
Te fabularne zwisy nad klifem sprawiają również, że momentami serial wykazuje zdecydowanie zbyt duży dramatyzm (a i tak wiadomo, że to nie Gra o tron, więc pozytywni bohaterowie na pewno nie umrą). A że twórcom taka konwencja się podoba, brną w niego jeszcze bardziej, dokładając kolejne elementy, które z czasem zaczynają być dla rozsądnie myślącego człowieka całkowicie irracjonalne, szczególnie że cały serial opiera się na ogromnej spirali kłamstw. Rozumiem, że może niekoniecznie każdy obywatel chce się spowiadać policji z trupa w ogródku, no ale kurczę, czy naprawdę trzeba zabijać każdego, kto nam podpadnie? Bohaterowie mają bowiem proste rozwiązanie na wszystkie problemy: zabójstwo właśnie. Ktoś Cię denerwuje? Zabij. Ktoś Ci grozi? Zabij. Ktoś Cię szantażuje Twoimi poprzednimi morderstwami? Na co czekasz? Najlepiej w dość niezręczny sposób, żeby policja zorientowała się, że jest w tym coś podejrzanego. (Piękny przykład takiej fabularnej niezręczności pojawia się w drugim sezonie w wątku z prokuratorką - SPOILER: jeżeli chce się pokazać, że ktoś został przejechany, to trochę bez sensu jest go zrzucać z dachu, czyż nie? KONIEC). Kłamstwa pojawiają się też w relacjach między bohaterami, którzy, zamiast powiedzieć sobie po prostu Kocham Cię, Jesteś dla mnie ważny, Lubię Cię albo nawet Weź się nie odzywaj, zajęci są wymyślaniem coraz to nowych sposobów na podejrzane zachowywanie się i niemówienie sobie ważnych rzeczy.
Dziwne jest też dla mnie serialowe rozumienie prawa jako takiego. Oglądałam miliony seriali prawniczych (naprawdę, chyba wszystkie, oprócz Better Call Saul, które czeka, aż w końcu wezmę się na poważnie za Breaking Bada), i praktycznie we wszystkich prawnicy, związani przepisami, uważają, by ich klient nie powiedział za dużo (wtedy bowiem chyba mają obowiązek ujawnienia informacji o przestępstwie). Annalise i spółka natomiast robią wszystko, by tylko dowiedzieć się, kto jest winny. (Choć, z drugiej strony, często potem te informacje wykorzystują, by wrobić przeciwnika swojego klienta).
Kolejnym problemem fabuły (choć pod koniec już się człowiek do niego przyzwyczaja) jest niestety przesadzona wręcz poprawność polityczna. I choć jakoś nie mam i nigdy nie miałam problemu z czyjąś orientacją, to denerwuje mnie, że twórcy dają mi chyba tylko dwóch czy trzech mężczyzn, w których mogę się z czystym sumieniem podkochiwać (mimo że praktycznie wszyscy aktorzy są przystojni), bo cała reszta to homoseksualiści, a w nich podkochiwanie się jest nieco utrudnione. Choć z drugiej strony pole do popisu mi się powiększa, bo co druga kobieta również jest homoseksualna, względnie bi. Nie mówiąc już o pochodzeniu etnicznym - na oficjalnej stronie Harvardu podana jest bardzo wyraźna statystyka (KLIK), że Afroamerykanie i Latynosi razem stanowią odsetek mniejszy niż 25% wszystkich studentów, Azjaci to ok. 21% studentów, a ponad 50% z nich to przedstawiciele rasy kaukaskiej. Statystycznie rzecz ujmując, na czterech studentów dwóch powinno być białych, jeden powinien być Azjatą, a jeden Latynosem LUB Afroamerykaniniem. Tymczasem dostajemy tutaj tygiel kulturowy: na czterech wybranych studentów jedna jest Afroamerykanką, jedna Latynoską, mamy dwóch białych i jednego Mulata. (Azjata pojawia się dalej, jako współpracownik). Więc chyba coś nie wyszło twórcom przy obsadzaniu pod kątem etnicznym.
Dlaczego o tym mówię? Bo, niestety, żaden z aktorów nie wykazuje jakichś wybitnych zdolności do grania, więc klucz etniczny wydaje się dość prawdopodobny. Albo raczej: wszyscy grają na wyrównanym poziomie, bardzo dobrze w odniesieniu do wielu innych produkcji telewizyjnych, ale scenariuszowe bzdetki powstrzymują przed pełnym wczuciem się w poszczególne charaktery (tak samo jak niektóre ich dialogi albo, częściej, ich brak). Najbardziej widoczne jest to u Violy Davis - która z jednej strony kreowana jest na bardzo silną, wręcz despotyczną kobietę, zdecydowaną i umiejącą wziąć sprawy we własne ręce, a jednocześnie pół każdego odcinka spędza, płacząc. I choć sama aktorka umiejętności ma świetne (że tak przypomnę Służące), i widać, że rzeczywiście dobrze gra, jej postać jest dla mnie po prostu źle napisana i przez to nieco irytująca. W tym miejscu muszę też wspomnieć o osobach dbających o jej wygląd: makijażystkach i kostiumolożkach. O ile te drugie robią coś niesamowitego, dobierając kolory jej ubrań do jej pięknego, chłodnego odcienia skóry, o tyle charakteryzatorki zamiast postawić na naturalne piękno i użyć tylko kilku podstawowych kosmetyków (albo nawet kilkunastu, jeśli muszą, ale w ograniczonym zakresie), traktują skórę Violi jako płótno malarskie, na które warstwami kładą kilkadziesiąt różnych odcieni farby, co wygląda po prostu sztucznie i nawet naturalna uroda aktorki nie pomaga.
Inne postacie, choć na początku byłam szczęśliwa dzięki ich różnorodności, z czasem również zaczęły mnie denerwować. I choć nie można im odmówić pewnych umiejętności aktorskich (naprawdę, obsada gra dobrze i w konwencji), to prowadzenie ich przez scenariusz po prostu zaczyna irytować. Czy chodzi o Alfiego Enocha, z którym oczywiście w drugim sezonie zaczyna się wyjaśniać do tej pory głęboko skrywana tajemnica, czy o Matta McGorry'ego i jego kretyński sposób radzenia sobie ze stresem (choć przyznam, że aktor dobrze robi z siebie napuszonego idiotę), czy o Jacka Falahee albo nawet niesamowicie przystojnego Charliego Webera (który z kolei absolutnie nie może porozmawiać ze swoją dziewczyną, kiedy zaczyna się jakiś problem) - każda postać nosi w sobie niespodziewane ładunki ciężkiego dramatu i raczej nielogicznych zachowań. To samo dotyczy aktorek - Lizy Weil, Karli Souzy i Aji Naomi King, jedynie Famke Janssen (w drugim sezonie, w swojej dość epizodycznej roli) otrzymała postać bez większych idiotyzmów (albo raczej: nie szarżuje podczas gry).
I właściwie tutaj mogłabym zakończyć recenzję, pisząc, że absolutnie nie warto tego serialu oglądać, ale... no właśnie. Właściwie to muszę przyznać, że on rzeczywiście wciąga, i że chce się wiedzieć, co będzie dalej. I że gdy nawet bohaterowie robią kolejny idiotyzm, zamiast po prostu pójść na policję, to nawet mimo śmiechu pod nosem zastanawiamy się, co z tego wyniknie. I że nawet gdy wszystko jest taaaaaaakie dramatyczne i trochę przesadzone, to spostrzegamy to dopiero pod koniec oglądania. I że miłe jest, gdy twórcy wykorzystują nasz brak zauważania szczegółów, by pod koniec radośnie wykrzyknąć Niespodzianka!!! I że po ciężkim dniu w pracy/na zajęciach to w sumie dobrze jest włączyć sobie coś, przy czym za bardzo nie trzeba myśleć, a co bombarduje nas kolejnymi problemami.
Dlatego napiszę tak: How to Get Away with Murder to nie jest dobry sposób na wzbicie się ku wyżynom intelektualnym. Wielokrotnie stwierdzimy podczas seansu, że morderstwo jako sposób radzenia sobie z problemami raczej się nie sprawdza, i że właściwie to bohaterowie zachowują się trochę nierozsądnie. Ale jednocześnie każdy odcinek to miły sposób spędzenia czasu, szczególnie gdy skończyły nam się wszystkie inne seriale prawnicze, albo gdy lubimy rozwiązywać serialowe łamigłówki. Trzeci sezonie - czekam na ciebie. Nie niecierpliwie, ale z uśmiechem i z pewnością, że znowu będzie duuuużo dramatyzmu i jeszcze więcej scenariuszowych głupotek.
Oba sezony głównym tematem odcinków uczyniły, jak można się domyślić, morderstwo, pokazując je w coraz dłuższych fragmentach, by pod koniec wyjaśnić wszystkie ich okoliczności. Na samym początku w ogóle nie wiadomo, co się stało, każdy odcinek wyjaśnia kolejną część tajemnicy - i gdzieś pod koniec sezonu wiemy już wszystko (a czasem aż nadto). Ale choć przez taki zabieg napięcie wzmaga się z każdym odcinkiem, w pewnym momencie zaczyna to być nieco denerwujące - bo wiadomo, że każdy epizod zakończy się jakimś cliffhangerem i trzeba będzie czekać cały kolejny tydzień na jego rozwikłanie (choć takie poszatkowanie sprawia, że przez ten tydzień rzeczywiście się czeka).
Te fabularne zwisy nad klifem sprawiają również, że momentami serial wykazuje zdecydowanie zbyt duży dramatyzm (a i tak wiadomo, że to nie Gra o tron, więc pozytywni bohaterowie na pewno nie umrą). A że twórcom taka konwencja się podoba, brną w niego jeszcze bardziej, dokładając kolejne elementy, które z czasem zaczynają być dla rozsądnie myślącego człowieka całkowicie irracjonalne, szczególnie że cały serial opiera się na ogromnej spirali kłamstw. Rozumiem, że może niekoniecznie każdy obywatel chce się spowiadać policji z trupa w ogródku, no ale kurczę, czy naprawdę trzeba zabijać każdego, kto nam podpadnie? Bohaterowie mają bowiem proste rozwiązanie na wszystkie problemy: zabójstwo właśnie. Ktoś Cię denerwuje? Zabij. Ktoś Ci grozi? Zabij. Ktoś Cię szantażuje Twoimi poprzednimi morderstwami? Na co czekasz? Najlepiej w dość niezręczny sposób, żeby policja zorientowała się, że jest w tym coś podejrzanego. (Piękny przykład takiej fabularnej niezręczności pojawia się w drugim sezonie w wątku z prokuratorką - SPOILER: jeżeli chce się pokazać, że ktoś został przejechany, to trochę bez sensu jest go zrzucać z dachu, czyż nie? KONIEC). Kłamstwa pojawiają się też w relacjach między bohaterami, którzy, zamiast powiedzieć sobie po prostu Kocham Cię, Jesteś dla mnie ważny, Lubię Cię albo nawet Weź się nie odzywaj, zajęci są wymyślaniem coraz to nowych sposobów na podejrzane zachowywanie się i niemówienie sobie ważnych rzeczy.
Dziwne jest też dla mnie serialowe rozumienie prawa jako takiego. Oglądałam miliony seriali prawniczych (naprawdę, chyba wszystkie, oprócz Better Call Saul, które czeka, aż w końcu wezmę się na poważnie za Breaking Bada), i praktycznie we wszystkich prawnicy, związani przepisami, uważają, by ich klient nie powiedział za dużo (wtedy bowiem chyba mają obowiązek ujawnienia informacji o przestępstwie). Annalise i spółka natomiast robią wszystko, by tylko dowiedzieć się, kto jest winny. (Choć, z drugiej strony, często potem te informacje wykorzystują, by wrobić przeciwnika swojego klienta).
Kolejnym problemem fabuły (choć pod koniec już się człowiek do niego przyzwyczaja) jest niestety przesadzona wręcz poprawność polityczna. I choć jakoś nie mam i nigdy nie miałam problemu z czyjąś orientacją, to denerwuje mnie, że twórcy dają mi chyba tylko dwóch czy trzech mężczyzn, w których mogę się z czystym sumieniem podkochiwać (mimo że praktycznie wszyscy aktorzy są przystojni), bo cała reszta to homoseksualiści, a w nich podkochiwanie się jest nieco utrudnione. Choć z drugiej strony pole do popisu mi się powiększa, bo co druga kobieta również jest homoseksualna, względnie bi. Nie mówiąc już o pochodzeniu etnicznym - na oficjalnej stronie Harvardu podana jest bardzo wyraźna statystyka (KLIK), że Afroamerykanie i Latynosi razem stanowią odsetek mniejszy niż 25% wszystkich studentów, Azjaci to ok. 21% studentów, a ponad 50% z nich to przedstawiciele rasy kaukaskiej. Statystycznie rzecz ujmując, na czterech studentów dwóch powinno być białych, jeden powinien być Azjatą, a jeden Latynosem LUB Afroamerykaniniem. Tymczasem dostajemy tutaj tygiel kulturowy: na czterech wybranych studentów jedna jest Afroamerykanką, jedna Latynoską, mamy dwóch białych i jednego Mulata. (Azjata pojawia się dalej, jako współpracownik). Więc chyba coś nie wyszło twórcom przy obsadzaniu pod kątem etnicznym.
Dlaczego o tym mówię? Bo, niestety, żaden z aktorów nie wykazuje jakichś wybitnych zdolności do grania, więc klucz etniczny wydaje się dość prawdopodobny. Albo raczej: wszyscy grają na wyrównanym poziomie, bardzo dobrze w odniesieniu do wielu innych produkcji telewizyjnych, ale scenariuszowe bzdetki powstrzymują przed pełnym wczuciem się w poszczególne charaktery (tak samo jak niektóre ich dialogi albo, częściej, ich brak). Najbardziej widoczne jest to u Violy Davis - która z jednej strony kreowana jest na bardzo silną, wręcz despotyczną kobietę, zdecydowaną i umiejącą wziąć sprawy we własne ręce, a jednocześnie pół każdego odcinka spędza, płacząc. I choć sama aktorka umiejętności ma świetne (że tak przypomnę Służące), i widać, że rzeczywiście dobrze gra, jej postać jest dla mnie po prostu źle napisana i przez to nieco irytująca. W tym miejscu muszę też wspomnieć o osobach dbających o jej wygląd: makijażystkach i kostiumolożkach. O ile te drugie robią coś niesamowitego, dobierając kolory jej ubrań do jej pięknego, chłodnego odcienia skóry, o tyle charakteryzatorki zamiast postawić na naturalne piękno i użyć tylko kilku podstawowych kosmetyków (albo nawet kilkunastu, jeśli muszą, ale w ograniczonym zakresie), traktują skórę Violi jako płótno malarskie, na które warstwami kładą kilkadziesiąt różnych odcieni farby, co wygląda po prostu sztucznie i nawet naturalna uroda aktorki nie pomaga.
Inne postacie, choć na początku byłam szczęśliwa dzięki ich różnorodności, z czasem również zaczęły mnie denerwować. I choć nie można im odmówić pewnych umiejętności aktorskich (naprawdę, obsada gra dobrze i w konwencji), to prowadzenie ich przez scenariusz po prostu zaczyna irytować. Czy chodzi o Alfiego Enocha, z którym oczywiście w drugim sezonie zaczyna się wyjaśniać do tej pory głęboko skrywana tajemnica, czy o Matta McGorry'ego i jego kretyński sposób radzenia sobie ze stresem (choć przyznam, że aktor dobrze robi z siebie napuszonego idiotę), czy o Jacka Falahee albo nawet niesamowicie przystojnego Charliego Webera (który z kolei absolutnie nie może porozmawiać ze swoją dziewczyną, kiedy zaczyna się jakiś problem) - każda postać nosi w sobie niespodziewane ładunki ciężkiego dramatu i raczej nielogicznych zachowań. To samo dotyczy aktorek - Lizy Weil, Karli Souzy i Aji Naomi King, jedynie Famke Janssen (w drugim sezonie, w swojej dość epizodycznej roli) otrzymała postać bez większych idiotyzmów (albo raczej: nie szarżuje podczas gry).
I właściwie tutaj mogłabym zakończyć recenzję, pisząc, że absolutnie nie warto tego serialu oglądać, ale... no właśnie. Właściwie to muszę przyznać, że on rzeczywiście wciąga, i że chce się wiedzieć, co będzie dalej. I że gdy nawet bohaterowie robią kolejny idiotyzm, zamiast po prostu pójść na policję, to nawet mimo śmiechu pod nosem zastanawiamy się, co z tego wyniknie. I że nawet gdy wszystko jest taaaaaaakie dramatyczne i trochę przesadzone, to spostrzegamy to dopiero pod koniec oglądania. I że miłe jest, gdy twórcy wykorzystują nasz brak zauważania szczegółów, by pod koniec radośnie wykrzyknąć Niespodzianka!!! I że po ciężkim dniu w pracy/na zajęciach to w sumie dobrze jest włączyć sobie coś, przy czym za bardzo nie trzeba myśleć, a co bombarduje nas kolejnymi problemami.
Dlatego napiszę tak: How to Get Away with Murder to nie jest dobry sposób na wzbicie się ku wyżynom intelektualnym. Wielokrotnie stwierdzimy podczas seansu, że morderstwo jako sposób radzenia sobie z problemami raczej się nie sprawdza, i że właściwie to bohaterowie zachowują się trochę nierozsądnie. Ale jednocześnie każdy odcinek to miły sposób spędzenia czasu, szczególnie gdy skończyły nam się wszystkie inne seriale prawnicze, albo gdy lubimy rozwiązywać serialowe łamigłówki. Trzeci sezonie - czekam na ciebie. Nie niecierpliwie, ale z uśmiechem i z pewnością, że znowu będzie duuuużo dramatyzmu i jeszcze więcej scenariuszowych głupotek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz