piątek, 8 kwietnia 2016

FILM: Biograficzne bzdety, czyli "Królowa pustyni" (reż. Werner Herzog)






Niektóre filmy ładnie wyglądają na trailerach. Mają dobrą obsadę. Mówią o ważnych sprawach czy pokazują ważne postacie. Angażuje się do nich odpowiednią ekipę, która zrobi odpowiednie zdjęcia i napisze harmonijną, w niczym nieprzeszkadzającą muzykę. I wszystko byłoby świetnie, gdyby ktoś (a dokładniej: reżyser i scenarzysta filmu, Werner Herzog) nie nawalił już wręcz koncertowo na etapie tworzenia scenariusza. I to w takim stopniu, że całość Królowej pustyni to jedynie pusta wydmuszka bez większej treści, na którą po prostu szkoda czasu i pieniędzy.


Ale od początku.


Rzecz mówi o Gertrude Bell, jednej z najważniejszych i najbardziej wyróżniających się na arenie politycznej postaci początku XX wieku (podkreślam, że Gertrude była kobietą, więc, gdy weźmiemy poprawkę na czasy, należy jej się podwójny szacunek). Gertrude, oprócz tego, że zajmowała się wspinaczką górską, archeologią, pisaniem i tłumaczeniem poezji z perskiego na angielski, wspólnie z T. E. Lawrencem (na podstawie życiorysu którego powstał film Lawrence z Arabii) wywarła ogromny wpływ na powstanie m.in. Iraku. I właściwie to film powinien mówić o tym wszystkim - niestety tego nie robi. Ale najpierw o pozytywach.


Po pierwsze: jest tutaj Nicole Kidman, która gra całkiem dobrze. Już nieważne, że wpasowuje się na siłę w archetyp brytyjskiej zabawnej, ale przełamującej ograniczenia, damy (ten typ bardzo często portretowany jest - w bardzo udany sposób - m.in. przez Keirę Knightley), bo to może być wina scenariusza. Ogólnie Nicole całkiem dobrze to wychodzi, uśmiecha się, kiedy ma się uśmiechać, rzuca tajemnicze spojrzenie, gdy ma rzucić tajemnicze spojrzenie, i jedyny zarzut, jaki można do niej mieć, to to, że gra po prostu nieco rzemieślniczo, w dwóch czy trzech momentach może odrobinkę przesadzając (ekstaza po złapaniu za rękę przez przystojnego mężczyznę? dyszenie niczym po maratonie po przebiegnięciu stu metrów?), ale ogólnie wykonując kawałek solidnej aktorskiej roboty.


Po drugie i trzecie: Damian Lewis oraz James Franco. Nad moralnością zachowania tego pierwszego co prawda można się zastanawiać, ale trzeba przyznać, że mężczyzna swoją rolę odgrywa bardzo dobrze, drugi aktor natomiast może jest zbyt plapsiaty, ale jest to na swój sposób urocze. Ogólnie obaj mężczyźni są przystojni, dobrze się na nich patrzy, grają praktycznie bez zarzutu i są jednym z lepszych elementów w filmie (to, co dzieje się z Jamesem, co sprawia, że mam z nim ogromny problem, to jest wina scenariusza).


Po trzecie: Robert Pattinson. Aktor zrobił sobie w moim odczuciu krzywdę przez granie w Zmierzchu (ach, wciąż pamiętam ten pas między jego uchem a policzkiem, który nie został przez makijażystkę pokryty białym pudrem/podkładem!), ale od tej pory bardzo dobrze udowadnia swój ogromny talent aktorski. W Królowej pustyni dostaje może pięć minut na granie, ale te pięć minut jest jednym z najlepszych fragmentów filmu, bo Robert jest tutaj po prostu wybitny. I tak, wiem, że to również zasługa scenariusza (zwróćcie uwagę, że po raz pierwszy pojawiło się  w tej recenzji sformułowanie zasługa scenariusza, a nie wina), bo Robert dostał bardzo ładne i zabawne kwestie, ale bez jego talentu nic by z tego nie wyszło.


Po czwarte: techniczna strona przedsięwzięcia, czyli bardzo ładne, klimatyczne zdjęcia, i całkiem harmonijna muzyka. Może nie ma tutaj poziomu z Idy czy Dziewczyny z portretu, ale kadry są po prostu dobre, widać, że Peter Zeitlinger (mi do tej pory nieznany) zna się na rzeczy. Muzyka Klausa Badelta - cóż, nie przeszkadza, a momentami bardzo ładnie współgra z tym, co dzieje się na ekranie, szczególnie gdy wplatane są różne motywy fortepianowe (Badelt był odpowiedzialny m.in. za muzykę do Piratów z Karaibów: Klątwy Czarnej Perły, która była genialna). Jest dobrze i również nie mam zarzutów.


Po piąte (choć to akurat nie jest zasługą twórców filmu): bardzo ciekawie było zobaczyć pustynię, jakieś jej realia i... wielbłądy. Zafascynowały mnie te stworzenia, tak bardzo, że aż zaczęłam się przez chwilę zastanawiać, czy mogłabym takiego trzymać w domu (choć po chwili stwierdziłam, że byłoby to zupełnie nieopłacalne ze względu na potencjalną ilość jedzenia oraz produkowanego smrodu). Niemniej jednak wstawiam kolejnego plusika, bo po prostu dobrze jest czasem oderwać się od swojej kultury (szczególnie że Herzog nie robi tutaj rasistowskiej fantazji na temat Afryki, tylko pokazuje bardzo wielu rdzennych mieszkańców - czy też mieszkańców wyglądających na rdzennych - i nawet wplata ich język do filmu, również w wykonaniu Kidman).




No tak, czyli mamy pięć dobrych powodów, dla których warto obejrzeć ten film. Teraz więc przejdziemy do jednego, ale takiej wagi, że Królowej pustyni niestety nie da się oglądać bez zgarbienia, skrzywienia na twarzy i głosu mówiącego Seeeeerio???, czyli do już wspominanego scenariusza. Który jest, mówiąc delikatnie, okrutny. Oddam mu jedno - dialogi brzmią całkiem dobrze. Nie są sztuczne, nie rażą. Tylko co z tego, skoro cała reszta po prostu leży i kwiczy?


Proszę Państwa, istnieje takie przekonanie (z którym się zgadzam), że jeżeli robimy film BIOGRAFICZNY, to powinniśmy skupić się na życiu danej osoby. I oczywiście, można pokazywać je z jakiegoś ujęcia, jak to na przykład działo się w Stevie Jobsie z Michaelem Fassbenderem i Kate Winslet, ale jeżeli obieramy sobie za cel ogólne przejście danej osoby od jakiegoś momentu do innego, to powinniśmy pokazać tego człowieka raczej takim, jakim był w rzeczywistości (często: jakie zachowały się o nim wspomnienia itd.). I skoro Gertrude Bell jest najbardziej znana z doradztwa politycznego, z zainteresowania Bliskim Wschodem, z działalności dyplomatycznej, to dobrze byłoby, gdybyśmy ten aspekt pokazali, nawet tłumacząc widzowi, co dana osoba robi, dlaczego, albo jakie to ma znaczenie. W Królowej pustyni natomiast działalność polityczna Gertrude ogranicza się do chodzenia z jednego miejsca do drugiego. Uzasadnione jest to tym, że kobieta kocha pustynię. I niby ktoś coś tam wspomina o brytyjskim wywiadzie, albo próbuje pokazać kilku przywódców afrykańskich czy bliskowschodnich, ale jest to wszystko czynione mimochodem, a ze spotkań kobiety i tych mężczyzn nie wynika praktycznie nic oprócz może żartów słownych. Nie wiadomo, po co kobieta się z kimkolwiek spotyka, dlaczego to robi, jakie konsekwencje rodzą się z tychże spotkań. Nic. Nie wspominając już o tym, że siedem ósmych jej działalności i zasług jest po prostu pominiętych.


Nicole przez scenariusz jest też osobą całkowicie pozbawioną dwu- czy wielowymiarowości. Jeżeli pomyślimy o niej z dzisiejszego punktu widzenia, dojdziemy do jednego wniosku: że ta kobieta była twarda, miała jasny cel czy pasję, i pokonywała wszystkie przeszkody stojące jej na drodze, łącznie z niechęcią mężczyzn do jej aktywności. Kurczę, mieć posadę rządową (i to poważną) na początku XX wieku, będąc kobietą? Przecież to był ewenement. Gertrude u Herzoga natomiast została sprowadzona do bardzo ładnej i dość inteligentnej kobiety, która niby potrafi się postawić mężczyznom albo rzucić im ripostą, ale pół życia spędza, tęskniąc za jednym albo za drugim, i pisząc do nich miłosne listy. W tym kontekście to przeciwstawianie się, które Herzog próbował pokazać na początku w sali balowej, gdy Nicole odrzuca po kolei dość tępych amanglozatów, traci sens, a cała postać historyczna, która zrobiła tak wiele w świecie zdominowanym przez mężczyzn, nieraz im się stawiając, tutaj staje im się jeszcze bardziej podporządkowana. I nie, nie mówię, że wszyscy mężczyźni są źli, tylko, moi Drodzy, takie były wówczas realia - kobiety siedziały w domu i robiły na drutach, a mężczyźni zajmowali się ważnymi rzeczami. A tutaj przyszła jakaś kobieta i okazało się, że ma lepszą głowę do wielu rzeczy niż większość mężczyzn. I zamiast pokazać jej siłę (nie oszukujmy się, trzeba być silnym, żeby przeciwstawić się większości), Herzog stwierdza, że jest ona po prostu kolejną trzpiotką, która czasem coś odwarknie, ale tak ogólnie to tylko marzy o kolejnym facecie, a nie czyni cuda na scenie politycznej. Trochę to obrzydliwe.



A propos jednoznaczności scenariusza - żadna z postaci (może oprócz Pattinsona) nie ma wprowadzonej kilkuwymiarowości. I choć czasem da się to jeszcze przeżyć, o tyle w paru wypadkach razi to niemiłosiernie. Najgorzej jest chyba w przypadku żony Damiana Lewisa, bo Herzog próbuje nam wmówić, że to okej podrywać czyjegoś męża, jeżeli jego żona jest nudna. No cóż - nie, to nie jest okej, nawet jeżeli żona jest nudna, brzydka i ma kurzajki. I oczywiście jeszcze bardziej nie jest okej, jeżeli to mąż w ogóle próbuje podrywać kogoś innego poza swoją żoną, bo to on przysięgał, więc teraz on powinien się pilnować - ale po prostu nie pasuje mi, gdy widzę kobietę, która takiego kogoś jeszcze bardziej podjudza. Po prostu. Herzog natomiast najwyraźniej nie ma takich problemów - bo skoro żona jest zła i okropna, to facetowi należy się ktoś lepszy, i już. Ech.


Do tej pory myślałam również, że wędrówka po pustyni to coś trudnego. Wiecie, nie ma wody, jedzenie może się skończyć, jest gorąco, nie ma drogowskazów. Herzog jednak pokazuje, że to wcale nie jest takie trudne - nie ma problemu z jedzeniem czy piciem, biała sukienka w ogóle podczas eskapad się nie brudzi (kurczę, próbowaliście kiedyś jakoś sensownie usunąć mokry piasek z materiału?), wszyscy są uśmiechnięci i chcą sobie pomagać, słońce nie doskwiera, a przede wszystkim nikt ani nic nie śmierdzi (halo, przypominam, że tam są ogromne wielbłądy, które coś jedzą, a potem to wydalają!). Nic prostszego, tylko kupić sobie wielbłąda i jechać. Tak samo jako bodźcem do kolejnych wypraw staje się przywiązanie do swojego pomocnika - jasne, bo układ sił politycznych danego kontynentu zmienia się dzięki temu, że jedna osoba nam pomaga. A jak ktoś nie pomaga, to wywołuje się wojnę. Albo przynajmniej organizuje jakiś zamach. Proste.


I na koniec największy idiotyzm scenariusza, którego nie jestem w stanie uzasadnić sobie żadną reżyserską wizją pod tytułem Zróbmy z Gertrude nieszczęśliwie i tragicznie zakochaną kobietę. W rzeczywistości Gertrude miała absztyfikanta nazwiskiem Henry Cadogan - zakochała się w nim, po czym z teherańskiej ambasady, w której się spotkali, wróciła do Wielkiej Brytanii, gdzie przy rodzicach czekała na swojego ukochanego (albo na moment, gdy pozbędzie się on swoich karcianych długów). Po paru miesiącach jednak Henry zmarł na zapalenie płuc - nieprzyjemne i tragiczne, ale dość w tamtych czasach częste. Herzog pomyślał jednak: Nie, to zbyt pospolite, i się nie sprzeda, bo w sumie kogo podnieci jakieś tam zapalenie płuc, i wpadł na Pomysł Życia: zamianę zapalenia płuc na... romantyczny skok z klifu. Zdaniem reżysera bowiem Henry był tak zrozpaczony niepowodzeniem małżeńskich planów ze swoją ukochaną, że zostawił jej liścik z przeprosinami, po czym skoczył w wodne odmęty. Cóż, muszę chyba siedemdziesięciotrzyletniego reżysera o czymś poinformować: jeżeli facet jest na tyle niestabilny, że zabija się z miłości, zamiast solidnie wziąć się do roboty i pracować na spłacenie swoich długów, znaczy, że po prostu poszedł łatwiejszą drogą i wspólne życie by nam się dobrze nie układało. Serio, nikt nie chce być z kimś, kto jest emocjonalnie niezrównoważony, bo po prostu nie wiadomo, co mu wpadnie do łba, i czy nie zabije nas w środku nocy szczoteczką do zębów. I taka zamiana w filmie przecież biograficznym (rozumiem, gdyby było na początku napisane Mostly True Story czy coś podobnego) nie dość, że jest idiotyczna (zapalenie płuc jest moim zdaniem bardziej tragiczne, bo nie do przewidzenia, w tamtym czasie nierzadko nie dało się z nim również walczyć; samobójstwo poza tym znacząco obniża wiarygodność mężczyzny jako potencjalnego wybranka życiowego), to jeszcze jest rażącym przeinaczeniem faktów na temat postaci przecież historycznej - teraz bardzo duża część widzów pójdzie do domu, myśląc, że tak było naprawdę, i nawet nie otworzy sobie Wikipedii, żeby cokolwiek sprawdzić. Gdybym była członkiem rodziny Henry'ego, naprawdę zastanawiałabym się nad pozwem.



Ogólnie rzecz ujmując: nie warto. Bo choć aktorzy grają całkiem dobrze (ach, Pattinson!), zdjęcia i muzyka są okej, ciekawie jest spojrzeć na pustynię pod trochę innym kątem niż dotychczas, a w dwóch czy trzech momentach można się całkiem głośno zaśmiać (moja ulubiona kwestia: Now look, darling. There is a good side about tears. If you cry them out, you need to pee much less), o tyle scenariusz to niestety bardzo duża porażka, tym większa, że cała reszta jest na przyzwoitym poziomie. I choć na początku wydaje się, że film będzie dobry, albo nawet więcej niż dobry, o tyle pod koniec można szczerze pożałować czasu, który się z Nicole Kidman spędziło. Szkoda, bo film miał bardzo duży potencjał - a wyszły biograficzne bzdety fałszujące rzeczywistość. Pozostaje tylko siąść i zapłakać. I mieć nadzieję, że inne filmy Herzoga są (lub będą) lepsze niż Królowa pustyni



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz