Dzisiaj, 19 czerwca, napisałam ostatni egzamin na drugim roku studiów (mam nadzieję!). To oznacza, że zaczęły się dla mnie wakacje, a wraz z nimi - sposobność do czytania i pisania w o wiele większych ilościach. Na sam początek tej dobrej passy niech pójdzie więc niedawna premiera - na wakacje idealna. Panie i Panowie, oto Andres Ibanez i jego Lśnij, morze Edenu!
Lecący z Los Angeles do Singapuru samolot pasażerski rozbija się pośrodku Pacyfiku, a dziewięćdziesięcioro pozostałych przy życiu rozbitków trafia na z pozoru bezludną rajską wyspę, gdzie na pozbawionych kontaktu ze światem zewnętrznym nieszczęśników czyhają najprzeróżniejsze tajemnicze niebezpieczeństwa. Wśród ocalałych są przedstawiciele różnych narodów, zawodów i stanów. Narratorem opowieści jest hiszpański kompozytor Juan Barbarín, zamieszkały w Stanach Zjednoczonych miłośnik muzyki romantycznej i kobiet.
Na początek napiszę jedno: Lśnij, morze Edenu to idealna książka na wakacje. Gruba (około 800 stron!), wciągająca, dobra i z jednej strony lekka i odrywająca od rzeczywistości, wymagająca zawieszenia niewiary, a z drugiej pełna przemyśleń i refleksji autora. Sam autor zresztą to niezwykle ciekawa postać - z jednej strony pisarz i twórca kilku sztuk teatralnych w języku angielskim, a z drugiej... pianista jazzowy. Co, swoją drogą, nadaje książce tego charakterystycznego rysu, który powstaje tylko wtedy, gdy pisarz bardzo dobrze zna się na jakimś temacie - w tym wypadku muzyce.
Lśnij, morze Edenu wyróżnia się świetnie kreowanym klimatem. Wyspa to miejsce pełne sprzeczności - z jednej strony niebezpieczne i tajemnicze, z drugiej pociągające. Do tego dualizmu (który sprawia, że bardzo chcemy wiedzieć, o co właściwie w tym wszystkim chodzi) dochodzi też (czyżby typowa dla autorów hiszpańskojęzycznych?) zabawa z konwencją, na którą pozwala Ibanezowi bardzo duża objętość tekstu. Mamy tu kompozycję szkatułkową (wplatanie w opowieść innych, pomniejszych historii), trochę refleksji (historiozoficznych, ale też egzystencjalnych), a także - przez większą część książki - solidnie skonstruowaną powieść przygodową (a nawet: łotrzykowską). I przyznaję, że całość - egzotyczna, bo rozgrywająca się na dalekiej wyspie, ale jednak w wielu wątkach znajoma - najpierw pozwala nam się sobą zainteresować, a potem wciąga tak, że w napięciu przewracamy kolejne strony. Zwłaszcza że to wszystko okraszone jest bardzo solidną porcją iberoamerykańskiego przymrużania oka, takiego, jakie widzimy chociażby w powieściach Llosy czy Marqueza. Ibanez sprawnie odwołuje się do innych dzieł kultury, do historii, nawet do współczesnych celebrytów, tworząc z nich bardzo udaną plejadę pełnokrwistych postaci, z których właściwie każda dostaje swoje pięć minut poruszania czytelnika (ach, ta genialna historia Wade'a!).
Gdybym miała bardzo się czepiać - odrzucając całą frajdę, jaką miałam z lektury - powiedziałabym, że myślałam, że zakończenie pójdzie w zupełnie inną stronę (bardziej wyjaśnieniową, mniej ocierającą się o realizm magiczny). Nie chodzi mi bynajmniej o jakiś plot twist - tych (pomniejszych) jest mnóstwo podczas właściwej akcji - tylko o to, na co w ostatniej części książki położony jest nacisk. Muszę przyznać jednak, że zakończenie Ibaneza idealnie pasuje do stylistyki całej opowieści: jest takie trochę dziwne, a z drugiej całkiem logiczne i dobrze wkomponowane w całość. I, kurczę, przyznać trzeba, że cieszy, gdy książka przecież rozrywkowa nie sili się na niby ambitne Wszyscy umrą, bo wszystko jest bez sensu.
Pod koniec muszę jeszcze ogromnie pochwalić panią tłumaczkę (Barbara Jaroszuk), która zrobiła tak genialną robotę z przełożeniem dynamicznego, żywego i żwawego języka, że można przed nią tylko uchylić kapelusza. Jestem też zakochana w wydaniu i - to przede wszystkim - niesamowicie pięknej, graficznej okładce. Zwariowanej tak jak cała powieść.
Na Goodreads dałam tej książce - z pełną odpowiedzialnością - pięć gwiazdek na pięć możliwych. Wszystkie hiszpańskie nagrody doceniające jej świetny klimat, rozmach, humor i bogactwo są moim zdaniem jak najbardziej zasłużone. Czyta się to świetnie, chce się więcej, z lektury można też wyciągnąć mnóstwo refleksji. A przecież chyba o to chodzi w literaturze. Polecam - zwłaszcza jako książkę na wakacje. I niech nie przestraszy Was grubość; po stu stronach będziecie cieszyć się, że jeszcze tak dużo przed Wami.
P.S. Powieść Ibaneza miała być pewną jego polemiką z - według niego bardzo źle zakończonym - serialem Lost. Ja serialu nie widziałam (planuję kiedyś jakąś jego część nadrobić), ale jeżeli jest w jednej czwartej tak dobry jak książka, to warto.
P.S. 2 Lśnij, morze Edenu ma jedną z najlepiej napisanych scen wyjaśniających znaczenie tytułu. Żeby ją poznać, trzeba dotrwać do końca, ale warto, tak bardzo warto.
Gdybym miała bardzo się czepiać - odrzucając całą frajdę, jaką miałam z lektury - powiedziałabym, że myślałam, że zakończenie pójdzie w zupełnie inną stronę (bardziej wyjaśnieniową, mniej ocierającą się o realizm magiczny). Nie chodzi mi bynajmniej o jakiś plot twist - tych (pomniejszych) jest mnóstwo podczas właściwej akcji - tylko o to, na co w ostatniej części książki położony jest nacisk. Muszę przyznać jednak, że zakończenie Ibaneza idealnie pasuje do stylistyki całej opowieści: jest takie trochę dziwne, a z drugiej całkiem logiczne i dobrze wkomponowane w całość. I, kurczę, przyznać trzeba, że cieszy, gdy książka przecież rozrywkowa nie sili się na niby ambitne Wszyscy umrą, bo wszystko jest bez sensu.
Pod koniec muszę jeszcze ogromnie pochwalić panią tłumaczkę (Barbara Jaroszuk), która zrobiła tak genialną robotę z przełożeniem dynamicznego, żywego i żwawego języka, że można przed nią tylko uchylić kapelusza. Jestem też zakochana w wydaniu i - to przede wszystkim - niesamowicie pięknej, graficznej okładce. Zwariowanej tak jak cała powieść.
Na Goodreads dałam tej książce - z pełną odpowiedzialnością - pięć gwiazdek na pięć możliwych. Wszystkie hiszpańskie nagrody doceniające jej świetny klimat, rozmach, humor i bogactwo są moim zdaniem jak najbardziej zasłużone. Czyta się to świetnie, chce się więcej, z lektury można też wyciągnąć mnóstwo refleksji. A przecież chyba o to chodzi w literaturze. Polecam - zwłaszcza jako książkę na wakacje. I niech nie przestraszy Was grubość; po stu stronach będziecie cieszyć się, że jeszcze tak dużo przed Wami.
P.S. Powieść Ibaneza miała być pewną jego polemiką z - według niego bardzo źle zakończonym - serialem Lost. Ja serialu nie widziałam (planuję kiedyś jakąś jego część nadrobić), ale jeżeli jest w jednej czwartej tak dobry jak książka, to warto.
P.S. 2 Lśnij, morze Edenu ma jedną z najlepiej napisanych scen wyjaśniających znaczenie tytułu. Żeby ją poznać, trzeba dotrwać do końca, ale warto, tak bardzo warto.
Znajdź mnie też:
Nerw Słowa na Facebooku
Nerw Słowa na Instagramie
Nerw Słowa na Goodreads
Nerw Słowa na LubimyCzytac.pl
Za egzemplarz recenzencki książki serdecznie dziękuję Domowi Wydawniczemu REBIS.
Nerw Słowa na Instagramie
Nerw Słowa na Goodreads
Nerw Słowa na LubimyCzytac.pl
Za egzemplarz recenzencki książki serdecznie dziękuję Domowi Wydawniczemu REBIS.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz