sobota, 14 października 2017

KRYMINALNY WEEKEND #27. Co z tymi bestsellerami, czyli Dan Brown "Początek" (wyd. Sonia Draga)






Nie miałam w planach recenzować tej książki, ale bardzo rozpisałam się na swoim Goodreads ze względu na targające mną po lekturze emocje i chciałabym, aby ta recenzja dotarła do większej liczby osób, bo może uchroni kogoś przed niepotrzebnym wydaniem pieniędzy. Panie i Panowie, dzisiaj trochę BARDZO SPOILEROWYCH (spoilery są zaznaczone dodatkowo w samym tekście, bo zdradzam zakończenie!) rozważań na temat najnowszej książki Dana Browna. Która - niestety - jest po prostu niewypałem.



Robert Langdon, profesor Uniwersytetu Harvarda, specjalista w dziedzinie ikonologii religijnej i symboli, przybywa do Muzeum Guggenheima w Bilbao, gdzie ma dojść do ujawnienia odkrycia, które „na zawsze zmieni oblicze nauki”. Gospodarzem wieczoru jest Edmond Kirsch, czterdziestoletni miliarder i futurysta, którego oszałamiające wynalazki i śmiałe przepowiednie zapewniły mu rozgłos na całym świecie. Kirsch, który dwadzieścia lat wcześniej był jednym z pierwszych studentów Langdona na Harvardzie, planuje ujawnić informację, która będzie stanowić odpowiedź na fundamentalne pytania dotyczące ludzkiej egzystencji. Gdy Langdon i kilkuset innych gości w osłupieniu ogląda oryginalną prezentację, wieczór zmienia się w chaos, a cenne odkrycie Kirscha może przepaść na zawsze. Chcąc stawić czoła nieuchronnemu zagrożeniu, Langdon musi uciekać z Bilbao. Towarzyszy mu Ambra Vidal, elegancka dyrektorka muzeum, która pomagała Kirschowi zorganizować wydarzenie. Razem udają się do Barcelony i podejmują niebezpieczną misję odnalezienia kryptograficznego hasła, które stanowi klucz do sekretu Kirscha. [opis wydawcy]

Nie wiem, co ostatnio dzieje się z bestsellerami, ale cóż - jest niezbyt dobrze. (Chodzi mi tutaj o bestsellery popkulturalne, bestsellery nieco ambitniejsze typu Niksy Nathana Hilla mają się znakomicie). Ostatni Lagercrantz był wydumany i na siłę, a Brown jest niestety taki sam. Niby zaczyna się świetnie - sztuka współczesna, tajemniczy bankiet, piękna kobieta, nasz ukochany Robert Langdon, dość zręczne mieszanie wątków mniej i bardziej popularnych, ale zawsze ciekawych. Sztuczna inteligencja, technologia, walka kreacjonistów z ewolucjonistami - jest dobrze. A do tego Bilbao i - przez większą część książki - piękna Barcelona. No czego chcieć więcej?

Barceloński Park Guell - przynajmniej niech tyle pożytku będzie z najnowszej powieści Browna

No cóż - na przykład utrzymania takiego poziomu w dalszej części książki. A tutaj niestety nic takiego nie dostajemy. Do pewnego momentu chcemy czytać dalej - gdzieś od połowy książka sobie leży zapomniana w torebce i tylko czasem pomyślimy, że chyba wypadałoby ją doczytać, żeby nie być tak strasznie do tytułu z wyzwaniem na Goodreads. To, co miało nas trzymać w napięciu, zachwycać i sprawiać, że z wrażenia nie będziemy mogli robić nic innego, w rzeczywistości nasuwa nam półgodzinne (albo dłuższe) rozważania, czy nie lepiej poświęcić swój czas na kolejny odcinek Breaking Bada. A musicie przyznać, że przy powieści przygodowej/thrillerze/kryminale/sensacji to jest największy grzech - nie wciągnąć albo znudzić czytelnika.

Nie pomaga również to, że Początek traktuje swojego czytelnika jak debila. Przykro mi, że muszę to napisać, ale jest to książka kierowana do kogoś, kto nie ma absolutnie żadnej nieco bardziej specjalistycznej wiedzy na żaden temat, kto nie czyta, kto niczym się nie interesuje. Smutna rzeczywistość jest taka, że rzeczywiście większość ludzi w amerykańskim kręgu kulturowym nie ma pojęcia, czym jest Księga Rodzaju, ale mnie wszystkie wtręty pod tytułem "Ikar chciał dolecieć do słońca, ale trochę mu nie wyszło" po prostu denerwują.

Sagrada Familia

Te oczywistości są widoczne też w zakończeniu (SPOILERY SPOILERY SPOILERY się ZACZYNAJĄ). To, że to Winston stał za wysyłaniem wiadomości do portalu internetowego może przewidzieć każdy, kto oglądał chociażby Plotkarę (albo przynajmniej wie, jak ten serial się skończył), albo ktokolwiek, kto po prostu się zacznie nad wyjaśnieniem zastanawiać. (A na pewno zacznie, bo książka jest dość nudna i tylko zastanawianie się w pewnym momencie nas ratuje). 

(SPOILERY!!!) Okropne jest także zakończenie głównego wątku - czyli prezentacji Kirscha. Gdyby Brown napisał i wydał tę książkę dwadzieścia lat temu, wszystko byłoby okej, a ja (lub inni czytelnicy, bo ja miałam wtedy roczek) krzyczałabym, że oto pokazał się literacki wieszcz. Jednak wysuwanie w 2017 roku tezy, że kiedyś będziemy na co dzień korzystać z dobrodziejstw technologii w sposób właściwie z nami nierozerwalny (typu chipy itd.) jest nieuzasadnione - bo jest to coś, co możemy zobaczyć właściwie w każdym filmie, serialu czy książce science-fiction. Nie mówiąc już o tym, że niestety wizja Wielkich i Złych Robotów, Które Wszystkich Nas Zabiją Albo Ewentualnie Wejdą Z Nami W Symbiozę jest o wiele mniej prawdopodobna chociażby od tego, co pokazuje nam chociażby (genialny zresztą) serial Black Mirror - który przedstawia świat z niesamowicie rozwiniętą technologią, która jednak w żaden sposób nie zdołała zmienić naszej ludzkiej natury. Podanie więc tej tezy jako niesamowicie odkrywczej to po prostu trochę taki anti-climax, bo żadnego Wooooow! tutaj nie doświadczymy.



(SPOILERY!!!) Brown pokierował też fabułę mimo wszystko strasznie bezpiecznie. Wiem, że dzisiaj chodzi mu głównie o zarabianie pieniędzy, i że przez to nie może otwarcie skrytykować np. kreacjonistów uważających, że ziemia ma dziesięć tysięcy lat, tylko musi od razu dodawać moralistyczne wtręty o Bogu, żeby zadowolić wszystkie strony, ale po prostu mi to nie pasuje. Zwłaszcza że mam wrażenie, że przy Kodzie Leonarda da Vinci Brown nie bał się jeszcze rzucać - przecież zupełnie świętokradczych w wielu oczach - podejrzeń, że Chrystus miał żonę i dzieci, i tak dalej. Zakończenie Inferno - w którym nie udało się zapobiec epidemii niepłodności - też było wyśmienite (choć film z Tomem Hanksem oczywiście musiał je z hollywoodzkich powodów zniszczyć). A tutaj... publiczka. Czysta publiczka. (KONIEC SPOILERÓW)

Muszę skrytykować też wydawnictwo za sposób wydania i opracowania książki. Tłumaczenie w większości momentów jest okej, ale za każdym razem, gdy pojawia się jakaś gra słowna (a że Langdon jest specjalistą od szyfrów i kodów, jest ich całkiem sporo), nie ma żadnych przypisów (np. z kodem "Churchill/monte i iglesia" na końcu książki), co sprawia, że osoba niewładająca językiem angielskim na poziomie średniozaawansowanym po prostu nie będzie wiedziała, o co chodzi. A wystarczyłaby linijka tekstu. Jedna linijka tekstu. Wydawnictwo pisało też na swoim fejsbuku, że coś złego stało się w drukarni ze składem książki. Cóż - nie tylko o skład chodzi, bo mój egzemplarz ma w wielu miejscach bardzo wypłowiałą farbę (co przy książce kupowanej w dzień premiery po prostu nie uchodzi).

Na koniec zaznaczam jedno: Dan Brown pisze na tyle charakterystyczne powieści, że można by było o tej książce powiedzieć właściwie tyle, że jest to "kolejny Brown, o tym samym, tylko w Barcelonie", i właściwie każdy wiedziałby, o co chodzi. Niestety - tym razem trzeba dodać jeszcze, że jest to Brown nieudany, bo nudny, zupełnie nieodkrywczy i jeszcze na siłę bezpieczny, pisany pod publiczkę. Takiej pisaninie mówię wielkie nie. I przestrzegam: jeżeli macie tę książkę np. w Legimi, to można po nią sięgnąć, ale jeżeli szukacie rzeczywiście dobrej literatury, to niestety nie ma po co wydawać trzydziestu złotych.



Znajdź mnie też:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz