niedziela, 27 marca 2016

FILM: Krótki film o miłości, czyli "Carol" (reż. Todd Haynes)




Na niektóre filmy idzie się do kina z pewnym wewnętrznym spokojem - wiemy, że gra w nich nasz ulubiony aktor czy aktorka, że jest to twór naszego ulubionego reżysera czy że scenariusz napisał ktoś przez nas uwielbiany, dlatego nie martwimy się zawczasu, że film w ogóle się nam nie spodoba i będziemy żałować wydanych nań pieniędzy. Z takim przekonaniem szłam na Carol - i, na szczęście, się nie pomyliłam. Moje (bardzo wysokie) oczekiwania zostały spełnione, a ja sama (nieco wywiedziona na manowce polską promocją tegoż filmu) pozytywnie się zaskoczyłam. Zapraszam na recenzję Carol, filmu, który potrafi złapać za serce.



Po pierwsze: nie wierzcie filmwebowi ani innym portalom z opisaną fabułą filmu. (Do filmweba teraz przeżywam jakąś niesamowitą i gwałtowną miłość, bo odkryłam, że mogę sobie oceniać obejrzane filmy i seriale - zbiorczo lub odcinkami - i zaznaczać, że chcę coś obejrzeć; w tym ostatnim przypadku wyświetlają się informacje o emisji poszczególnych filmów czy seriali w telewizji, łącznie z podaniem kanału i godziny. Ale jeżeli chodzi o przekazywanie fabuły - serwis ten jest beznadziejny). Carol bowiem to nie historia romansu dwóch kobiet. Carol to historia dwóch kobiet, które nawiązują ze sobą relację (która owszem, dopiero po dłuuuuugim czasie zamienia się w relację seksualną, ale to naprawdę nie jest jej meritum). Jedna z nich - Cate Blanchett - jest przedstawicielką klasy wyższej, zamężną (choć już niedługo) matką czteroletniej dziewczynki, chodzącą w futrach i skórzanych rękawiczkach za tysiąc dolarów za sztukę (no dobrze, tego akurat nikt nie powiedział, ale nie zdziwiłabym się, gdyby tyle rzeczywiście kosztowały). Rooney Mara natomiast gra dość rachityczną sprzedawczynię w domu towarowym, do którego Cate przychodzi wybrać prezent dla córki. Kobiety rozmawiają, pod koniec dialogu Cate zostawia rękawiczki - i tak zaczyna się znajomość dwóch kobiet.



W tym momencie trzeba powiedzieć jedną rzecz: scenariusz Carol, choć napisany świetnie i bardzo solidnie, w żadnym razie nie jest rzeczą odkrywczą czy niespotykaną. Wprost przeciwnie - dostajemy bardzo porządny, nienachalny, nienaiwny dramat o miłości, uczuciach i konfrontowaniu własnych potrzeb i pragnień z oczekiwaniami społeczeństwa, a w tle przewija się jeszcze wątek macierzyństwa. Jedyna zmiana w stosunku do dramatów, które w trzy miesiące po premierze już lecą na CANAL + - tutaj w rolach głównych mamy dwie kobiety. I ta - z pozoru drobna rzecz - zmienia wszystko. I nie, nie chodzi mi o to, że film z automatu zdobywa rozgłos z tego powodu, bo jedni krzyczą, że filmów o relacjach homoseksualnych nie wolno kręcić, bo to niemoralne, nieakceptowalne i w ogóle obrazoburcze (choć, jak wynika z mojego doświadczenia, większość takich osób właściwie homoseksualistów nie lubi, ale na dwie lesbijki się całujące chętnie by popatrzyło/nawet patrzy), drudzy, że właśnie bardzo dobrze, że taki film powstał, że mniejszości, tolerancja i tak dalej. I choć osobiście uważam, że nikt nie ma prawa nikomu innemu zaglądać do sypialni i mówić mu, co jest dobre, a co złe (no ludzie, to jest naprawdę sprawa własna i partnera/partnerki, co się z nim/nią robi, nic nikomu do tego), i jestem pierwsza, by swojego zdania zrobić, to tutaj mówię, że właściwie... nie ma ono znaczenia. Bo, powtórzę raz jeszcze, Carol nie jest filmem pazurami walczącym o przybliżenie obrazu mniejszości - to jest przede wszystkim studium relacji i uczucia między dwiema OSOBAMI. A to, że tymi osobami są akurat dwie kobiety, to zupełnie inna sprawa.



Jednak nawet mimo to, że Carol mówi tak naprawdę o miłości w ogóle, udaje się jej uchwycić bardzo subtelne różnice, jakie zachodzą w relacji między dwiema kobietami a kobietą i mężczyzną. Dwie kobiety - zdaje mi się - ze sobą są bardziej delikatne, subtelne. Warto też zauważyć, że Cate i Rooney najpierw znają się przez długi czas, a dopiero potem ulegają porywowi namiętności, również subtelnemu i mimo wszystko delikatnemu. Za pokazanie takich drobnostek również wielki plus dla scenarzystów, reżysera, i oczywiście dla aktorek. (A za scenę pierwszego zbliżenia obie kobiety powinny dostać Oscara. Nie mam pojęcia, jak można coś takiego - przecież intymnego - tak dobrze zagrać, szczególnie, gdy jest się osobą heteroseksualną - Cate ma męża i trzech synów, a w internecie aż roi się od zdjęć Rooney i jej chłopaka. Nie wiem, czy to kwestia pewności siebie, dobrego czucia się z własnym ciałem, lat aktorskiej praktyki czy wszystkiego po trochu, ale tutaj wielki szacunek dla obu pań).



No właśnie: aktorki. Mam wrażenie, że Todd Haynes jest bardzo mądrym człowiekiem, który do współpracy wybrał sobie takie osoby, które nie dość, że nie mogły źle zagrać (naprawdę, widzieliście kiedyś Cate Blanchett w złej roli?), to jeszcze zadbał o to, by ich role były pisane tak, by uwypuklić wszystkie ich zalety. Pociągająca, seksowna, zdystansowana bogata kobieta? Nie oszukujmy się - Cate Blanchett to jedyny możliwy wybór. (No dobrze, może nie jedyny, ale nikt nie zaprzeczy, że aktorka do takiej roli nadaje się idealnie. A tym, którzy i tak nie wierzą, polecam zobaczyć którąkolwiek z części Władcy pierścieni, albo nawet transmisję z ostatnich Oscarów). Nie będzie więc chyba zaskoczeniem, gdy napiszę, że kobieta radzi sobie tutaj znakomicie, robiąc użytek tak z warunków, którymi dysponuje, jak i z własnego kunsztu aktorskiego. Powłóczyste spojrzenia, nieznaczne uśmiechy, a przede wszystkim naturalność - oto oznaki prawdziwej aktorki. Plus genialna scena (trwająca może piętnaście sekund), gdy Cate, owinięta ręcznikiem, z nagim dekoltem otwiera drzwi do łazienki, i jest w tym tak seksowna, jak niektóre kobiety, gdy są w pełni ubrane, umalowane i uczesane. Bywa.



Inna kwestia jest z Rooney Marą - która bardzo starała się pokazać przemianę swojej bohaterki, przez co na początku nieco działała mi na nerwy (nie jestem w stanie znieść takich rachitycznych kobiet o cienkim głosie), ale potem uznałam, że jest to uzasadnione, jako że gra kogoś przestraszonego, młodego i delikatnego, kto dopiero rozwija skrzydła. Po pewnym czasie jednak rozwinęła skrzydła, stając się godną partnerką Cate Blanchett, i chwała jej za to. Problem mam natomiast z dwiema sprawami. Po pierwsze - kości policzkowe Rooney, które na początku są jakoś tak dziwnie podkreślone makijażem. I rozumiem, że to oznaka, iż Rooney wtedy jeszcze nie umie posługiwać się rzeczami typu bronzer czy róż, ale wygląda to po prostu dziwnie, szczególnie gdy aktorka się uśmiecha. Druga sprawa: nie jestem w stanie zrozumieć, jak można było uznać (co zrobili np. członkowie Akademii), że Rooney jest aktorką drugiego planu, skoro to na niej tak naprawdę skupia się historia. 



Przy Carol rozpłynąć muszę się też nad muzyką, której można posłuchać np. na YouTube, a która skradła mi serce. Dawno nie słyszałam tak wyraźnej harfy czy melodii na klarnet, ale oczywiście, zgodnie z wykształceniem, to fortepian podbił moje serce. W takim stopniu, że po wyjściu z kina przez godzinę podśpiewywałam główny motyw - który po pierwsze bardzo wpada w ucho, a po drugie jest po prostu niezwykle ładny i dopasowany do okoliczności filmowych. Jeżeli chodzi o inne rzeczy techniczne: kadry są bardzo ładne, co ostatnio, na szczęście, staje się standardem, jednak w tym sezonie nagrodowym przeżywałam takie zachwyty innymi filmami, że Carol mogę co najwyżej pokiwać z uznaniem. Z kolei kostiumy i scenografia - mimo że ich kolorystyka była bardzo spójna, i że sądzę (oczywiście na podstawie wiedzy z innych filmów czy seriali), że tak właśnie wyglądały lata 50. - jakoś nie przypadły mi do gustu (co jednak wynika głównie z tego, że stylistycznie lat 50. nie lubię, i co jest dobre, bo oznacza, że twórca nie podkręcał sztucznie rzeczonej stylistyki, aby zyskać uznanie widzów). I ostatni problem: slow motion na koniec, które obok wzruszenia wywołało złośliwy uśmieszek. Serio, Carol mogła się bez takiej sentymentalnej słabostki odejść.



Jednak nawet mimo tego, że trochę sobie narzekam, muszę jeszcze raz jeszcze napisać, że jestem całkowicie zachwycona grą aktorską dwóch głównych artystek. Cate zniewala jako wyniosła, ale wrażliwa dama w futrze, Rooney z kolei podbija serca swoją filmową przemianą. Obie panie dostały do rąk świetny scenariusz i najwyraźniej znakomitego reżysera, a ich pracę uświetniła piękna muzyka. I nic więcej nie potrzeba, by stworzyć piękny film o emocjach.

P.S. Taka refleksja z życia Wrocławianki - czy tylko mnie dziwi, że w DWA tygodnie po premierze (no dobra, dwa tygodnie i jeden dzień, żeby nie było, że kłamię) film w sześciu kategoriach nominowany do Oscara można obejrzeć tylko w Kinie Nowe Horyzonty? W stolicy Dolnego Śląśka i Europejskiej Stolicy Kultury? Bo w innych kinach lecą tylko głupawe komedie? Eeeech. Wydaje mi się, że nie mamy problemu tylko z nieczytaniem (te 37%, jak czytałam w którymś artykule, jest podobno nieadekwatne i nieobiektywne, ale chyba nikt nie zaprzeczy, że z czytelnictwem jest u nas, lekko to ujmując, niewybitnie), ale nie lepiej jest chyba z porządną edukacją filmową. A szkoda.

P.S. 2 Z okazji Wielkanocy wszystkim życzę Wesołych Świąt i Wesołego Jajka;-) Nerw Słowa - ze względu na wyjazd i w ogóle zamykanie kilku różnych spraw - wraca dopiero w środę, z cyklem Futurologia Stosowana, w którym przyjrzymy się filmom wchodzącym do kina w kwietniu. Zapraszam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz