sobota, 28 listopada 2015

TEATR: Jak zmarnować sobie życie - "Radio Armageddon. Transmisja" (Wrocławski Teatr Współczesny)



Boję się sztuk współczesnych. W zasadzie to strach ten nie ma zbyt solidnych podstaw, bo byłam tylko na jednej sztuce, po której wyszłam rzeczywiście zmęczona Artystyczną Wizją Twórczyni, ale pewien uraz pozostał. Dlatego teraz np. do Teatru Współczesnego chodzę głównie wtedy, gdy ktoś z całego serca będzie mi dany spektakl zachwalał i polecał. Tak stało się przy Radiu Armageddon. Transmisji (reż. Tomasz Hynek), stworzonym na podstawie (uwaga - na podstawie nie oznacza w spektaklu jest dokładnie to samo, co w książce) powieści Jakuba Żulczyka Radio Armageddon. Do pójścia na tę sztukę przekonałam się bowiem pod wpływem sugestii koleżanki, która wybierała się już trzeci raz. (Co oznacza jednak, że mój strach był jedynie trochę mniejszy, nie zniknął całkowicie).


Dawno, dawno temu


Historia wychodzi z w zasadzie dość prostego założenia - główni bohaterowie książki Żulczyka (w książce byli tak pod koniec liceum) spotykają się dziesięć lat po maturze na zjeździe absolwentów. Wspominając dobre czasy, wypalają podrasowane skręty (Stary, mówię Ci, leżały w spodniach z liceum, których chyba nie prałem od tamtego czasu), aby po chwili zanurzyć się w psychodelii własnych wspomnień z najlepszego (?) okresu w ich życiu. Okresu, w którym pod przewodnictwem wręcz nierealnego Cypriana, ich kolegi z klasy, założyli zespół Radio Armageddon. Zespół, który rozpadł się, gdy Cyprian w tajemniczych okolicznościach zaginął...


Na początku było światło


Spektakl zaczyna się od ciemności, która po krótkiej chwili rozjaśniona zostaje słabym błyskiem latarek. Błysk ten z biegiem akcji przeradza się w pełne oświetlenie sceniczne, co pozwala widzowi na dostrzeżenie genialnych niuansów scenograficznych. Kto był we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, ten wie, że jego scena jest może nie nadmiernie szeroka, ale za to niezwykle głęboka, co daje twórcy możliwość świetnego opanowania przestrzeni. Tutaj pan Tomasz Hynek skorzystał z okazji, umieszczając sceny z przeszłości raczej w głębi sceny, a te teraźniejsze wysuwając do przodu. Bardzo pomagają w tym również kostiumy - główni bohaterowie mają na sobie rzeczy kolorowe, od razu wyróżniające się z szarosrebrnej przestrzeni (praktycznie cała scena jest w tych barwach), Cyprian natomiast, pojawiający się na scenie jako element z przeszłości, w przestrzeń tę niejako się wtapia dzięki użyciu odpowiednich kosmetyków (również o barwie srebrnej, coś jak artyści stojący w Rynku i ruszający się, gdy wrzuci się im przysłowiowego pieniążka). 


Wszyscy jesteśmy tacy sami, k***a


Zaciekawia również historia - poprowadzona sprawnie, z niektórymi bardzo celnymi uwagami na temat szarych mas chcących się dopasować (choć z całego tekstu wynika jednoznacznie dość pesymistyczny pogląd na życie, który jest bardzo daleki moim osobistym przekonaniom). Zakończenie otwarte (co chyba, jak wynika z mojej praktyki, jest dość typowe dla Teatru Współczesnego), intryguje, bo w sumie można domniemywać, że..., ale przecież..., więc chyba... - co prowokuje do intensywnego myślenia jeszcze przez kilka godzin po spektaklu. Bardzo adekwatny jest również język bohaterów (scenariusz powstawał we współpracy z autorem) - przekleństwa lecą dość obficie, co jak najbardziej uwiarygodnia całość (kto kiedykolwiek słyszał rozmowę grupki nastolatków w tramwaju, ten się ze mną zgodzi). 


Pa dam, pa dam...


Mówiąc o Radiu Armageddon, które przecież w pewnym sensie o muzyce opowiada, niemożliwością byłoby nie wspomnieć o muzyce w spektaklu. A ta jest, i to świetna - do współpracy Teatr zaprosił trzy zespoły (Evidence Based Machine, People of the Haze i Kulturę Upadłą), które średnio raz na siedem-osiem minut wchodzą na scenę, aby wpleść przerywnik (w cudzysłowie, bo w tym wypadku to raczej uzupełniacz) muzyczny. Tutaj jednak przyznam się uczciwie, że w większości piosenek w ogóle nie byłam w stanie zrozumieć słów (ba!, szczerze zdziwiłam się po spektaklu, gdy usłyszałam, że były one po angielsku), ale wiem na pewno, że był to problem (?) znacznej części widowni. (Znak zapytania, bo dopuszczam również możliwość, ku której bardziej się skłaniam, a mianowicie że był to zabieg celowy, mający pokazać kulturę muzyczną nastolatków, a nie problem techniczny Teatru - szczególnie że kilka piosenek było zrozumiałych idealnie). Pomysł muzyki na żywo w formie, która nie jest koncertem, zawsze mi się podobał, a tutaj ma ten dodatkowy atut, że staje się integralną częścią historii, sam również coś opowiada. Kolorytu całej opowieści dodają również wyświetlane na ścianach Teatru obrazy - dość psychodeliczne ujęcia aktorów, które wzmagają nastrój swoistego niepokoju.

Pstryk pstryk pstryk


Najgorszą wadą spektaklu dla mnie (bo na niemożność zrozumienia tekstu różnie można patrzeć) był... stroboskop. Nie mam padaczki, żadnych chronicznych migren ani innych zaburzeń chorobowych, ale na spektaklu czułam się nieszczególnie ze względu na ogromną częstotliwość używania stroboskopu (był on włączony przy każdej piosence, których było przecież od groma). I tak, jestem świadoma, że Teatr o użyciu stroboskopu wyraźnie ostrzega na swojej stronie, i że światła tejże maszyny w pewien sposób mogą symbolizować lub podkreślać buntowniczy charakter bohaterów i ich zespołu, ale zabieg ten był dla mnie po prostu męczący. A wystarczyłoby przecież nawet nie wyrzucić go całkowicie, ale po prostu trochę rzadziej go włączać, co wcale nie zniszczyłoby psychodelicznego efektu - w Teatrze Współczesnym jest przecież mnóstwo innych, nie tak intensywnych lamp.

Czy zmarnowałam część życia?


Przyznaję raz jeszcze, że początkowo do całej sztuki byłam niezbyt dobrze nastawiona. Okazało się, że niepotrzebnie - bo cały spektakl jest rzeczywiście bardzo porządnie zrealizowany, podany w nieoczywisty sposób, intrygujący. Wysokie noty Radio Armageddon. Transmisja zdobywa u mnie za świetny scenariusz, muzykę na żywo i za genialną scenografię oraz wykorzystanie przestrzeni. Jednak kilka punktów odjąć muszę za ten cholerny stroboskop, który sprawił, że przez większość końcówki miałam zamknięte oczy, i za niemożność zrozumienia tekstu (chociaż mówię: to mógł być zabieg celowy, którego nie odczytałam w prawidłowy sposób). Jednym zdaniem: warto, ale nie można nastawiać się na czysty geniusz.
 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz