Przyznaję się bez wstydu: bardzo lubię czytać romanse. Takie, w których jest jeden Bardzo Wielki Problem, który daje się rozwiązać na czterystu stronach bez zbędnych komplikacji, w którym wszystko pod koniec dobrze się układa i które pozwolą mi się oderwać od wszystkiego, co dzieje się w moim życiu (niezależnie od tego, czy dzieje się dobrze, czy trochę mniej). Kiedy więc wypatrzyłam w księgarni internetowej nową powieść Jojo Moyes (tak, blogerzy książkowi spędzają wieczory, oglądając listy nowości, zapowiedzi i bestsellerów), wiedziałam, że po świetnym Zanim się pojawiłeś będę musiała po nią sięgnąć. (Kiedy odszedłeś nie podobało mi się tak bardzo, ale o tym dopiero gdzieś w przyszłym tygodniu). Sięgnęłam i... stąd moja recenzja.
Dobry jeździec wie, że ma tylko jedną szansę, aby zaskarbić sobie szacunek konia. Wie też, że przez jeden wybuch gniewu może na zawsze stracić jego zaufanie. Konia można bowiem skrzywdzić tylko raz. Potem latami odbudowuje się zerwaną relację. Z ludźmi bywa podobnie… Świat Natashy rozsypał się wraz z odejściem męża. Gniew i zraniona duma popchnęły ją do zrobienia rzeczy, których potem żałowała. Gdy człowiek traci kogoś bliskiego, nie zawsze zachowuje się rozsądnie. Natasha zamknęła się w swojej samotności, postawiła na niezależność i karierę. Kiedy decyduje się pomóc spotkanej w podejrzanych okolicznościach Sarze, nie przypuszcza, że ta „dziewczynka znikąd” odkryje przed nią życie na nowo. Co się stanie, gdy Natasha zaryzykuje wszystko dla dziewczynki, której nawet nie zna i nie rozumie? Czego można się nauczyć od osoby, która kocha bardziej konie niż ludzi? [opis wydawcy]
Na początek: romanse zazwyczaj nie są jakąś Wielką czy Ambitną Literaturą, która przez swój emocjonalny ładunek sprawia, że nie jesteśmy w stanie zasnąć. Jojo Moyes nie jest tu wyjątkiem - jej książka to fabularnie stosunkowo prosta historyjka, którą poznajemy z chęcią, a o której za parę miesięcy będziemy mówić tyle, że O, miło się czytało. I wiecie co? I to jest jak najbardziej okej. Zwłaszcza że - co dla mnie jest ostatnio bardzo ważne - historia Moyes nie udaje czegoś, czym nie jest, nie sili się na Wielkie Symbole i Intelektualne Przesłanie. Jest po prostu głównie (bo nie tylko) kameralną historią na poprawę humoru, w której wszystko skończy się dobrze. Ale to właśnie sprawia, że kupiłam tę książkę i wszystkie poprzednie jej autorstwa wydane w Polsce, i że prawdopodobnie kupię wszystkie kolejne, które się w naszym kraju pojawią. I przeczytam je z uśmiechem.
U Moyes bardzo, bardzo, bardzo podoba mi się też inna rzecz, równie ważna jak ten brak udawania czegoś, czym się nie jest. (I - wbrew pozorom - idealnie go dopełniająca). Otóż Moyes mimo wszystko kreuje swoje historie w sposób dość nietypowy. Nie jest to (jak u bestsellerowej Colleen Hoover) literatura o dziewiętnastolatkach (plus minus), które są śliczne i cudowne, i które spotykają mężczyznę/chłopca, który też jest śliczny i cudowny, co jest ich pierwszą miłością w życiu, która potrwa aż po grób. Moyes pisze bardziej dojrzale i życiowo - We wspólnym rytmie to historia małżeństwa, które właściwie się skończyło, ludzi, którzy mają swoje za uszami, i którzy są już po pewnych przejściach. A do tego dochodzi historia dziewczynki z trudnymi doświadczeniami rodzinnymi - jak dowiadujemy się w posłowiu, inspirowana prawdziwymi wydarzeniami (które w rzeczywistości - w przeciwieństwie do książki - miały tragiczny finał). To sprawia, że książka z tylko opowieści na poprawę humoru ma w sobie coś więcej. I że warto po nią sięgnąć, gdy jesteśmy już zmęczeni Hoover i milionem jej podobnych. (Choć - tutaj zaznaczam - It Ends With Us w bardzo pozytywny sposób wyłamuje się z tego schematu).
Co do wydania: jestem absolutnie zachwycona tym, jak ta książka wygląda, i jak ładnie pasuje do innych tej autorki wydawanej przez Między Słowami. Ma jednak ono dwa minusy: po pierwsze okładka nie jest zbyt wytrzymała (bardzo łatwo jest ją zagiąć; choć nadrabia to wytrzymałością grzbietu), po drugie ktoś nie dopatrzył korekty - jest tutaj stosunkowo dużo błędów. Choć pochwalić muszę staranne tłumaczenie.
Na koniec dwa słowa ogólnoczytelniczej refleksji. Nie bójmy się czytać książek nie do końca Ambitnych i Intelektualnych. Takie też są nam potrzebne do czerpania radości z lektury. Zwłaszcza gdy - tak jak książki Moyes - nie są tylko cukierkową opowieścią o abstrakcyjnych dla nas nastolatkach, tylko dojrzalszą historią o osobach z krwi i kości. A jeżeli znamy kogoś, kto lubi romanse, a nie czytał jeszcze Moyes, dyskretnie podsuńmy mu jej książki. Prawdopodobnie - tak jak ja - poczuje do nich ogromną sympatię.
Mam w planach. Obym się nie zawiodła. Lubię Moyes.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Kasia
http://ebookowe-recenzje.blogspot.com
Ja też. <3
Usuń