poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Coś tu jest nie tak, czyli szaleństwo książek kucharskich



Źródło
Dzisiaj wrzucam post jak na Nerw Słowa nietypowy. Co prawda piszę w nim o książkach, ale tym razem mowa będzie o książkach kucharskich. A tak dokładnie: o tym, co z rynkiem wydawniczym takich książek jest po prostu nie tak. Bo, jak wnioskuję po kilku swoich parogodzinnych wizytach w księgarniach, coś tutaj bardzo mocno szwankuje. Post do refleksji, ale też (chyba) do pośmiania się. Zapraszam do lektury o najbardziej powszechnych błędach.




1. Historia brzydoty

W pierwszym lepszym empiku książki kucharskie zajmują 3-4 regały. Jeżeli ten mityczny przeciętny konsument ma do wyboru kilkaset pozycji, wierzcie mi, nie sięgnie po straszące swoją okładką, czcionką i szatą graficzną książeczki. Chcemy książek może niekoniecznie niesamowicie artystycznych i odpicowanych (choć takie na szczęście też się zdarzają), ale przynajmniej estetycznych. Jeżeli książka nie ma obrazków albo właśnie ma ich o wiele za dużo (co sugeruje, że autor po prostu nie zna się na tym, o czym pisze, i na siłę chciał wypełnić kartki), prawdopodobnie po szybkim przejrzeniu odstawimy ją na półkę. To samo dotyczy sytuacji, w której książka jest napisana jakąś szaloną czcionką albo literkami tak małymi, że nie da rady ich odczytać bez szkła powiększającego. Kto, mając ręce upaprane sosem i trzy garnki na ogniu będzie chciał się zajmować odcyfrowywaniem jakichś krzaczków? Ja na pewno nie, więc nawet się w takie książki nie zagłębiam.


Ja bardzo panią Cichopek lubię. A raczej: nic do niej nie mam. Ale czy naprawdę fakt, że czasem zrobi się obiad, uprawnia nas do napisania książki kucharskiej?

2. Książki celebrytów

Rozumiem, że dzisiaj wielu kucharzy jest rozpoznawalnych - Jamie Oliver, Nigella Lawson, nawet blogerzy czy zwycięzcy Masterchefa. Oni jednak najczęściej znają się na tym, co robią, i wraz ze swoim wizerunkiem niosą pewną jakość. Inaczej jest, gdy za pisanie książki kucharskiej biorą się aktorki czy aktorzy, którzy wychodzą z założenia, że skoro raz na dwa tygodnie zrobią dziecku owsiankę albo pokroją mięso, to wiedzą, jak gotować. Nie, nie wiedzą. I najczęściej pieniądze wydane na ich wypociny okazują się wyrzucone w błoto. Zwłaszcza gdy książka składa się głównie ze zdjęć rzeczonego celebryty. Albo takich niedorzeczności jak owsianka mocy.

3. Gotowce

Coś, co bardzo mnie denerwuje zwłaszcza w książkach zagranicznych, których autorzy przyjmują, że skoro oni mogą kupić wymyślny sos w jakimś snobistycznym sklepie, który mają pod domem, to będzie to możliwe na całym świecie. Nie, nie będzie, dlatego miły byłby rozdzialik na końcu książki, w którym pokazane będzie, jak zrobić coś w domu (zwłaszcza że najczęściej jest to bardzo proste). Dotyczy to też książek, w których np. 1/7 przepisów zawiera nutellę albo gotowe masło orzechowe, a nie ma ani słowa o tym, jak można by zamienić to na nieco zdrowszy składnik.


Tutaj wycinek z Wielkiej Księgi Ciast Siostry Anastazji. I dlaczego, ach, dlaczego NIKT nie zadbał o to, by ta książka wyglądała ładnie, a nie jak wydana w latach dziewięćdziesiątych?


4. Brak informacji praktycznych, dla przeciętnego konsumenta
Nie oszukujmy się: jeśli spędzamy trzy godziny w kuchni, to prawdopodobnie chcielibyśmy od razu zrobić podwójną czy potrójną porcję. Często zdarza się też tak, że ze względu na osobisty gust kulinarny chcielibyśmy zamienić jakiś jeden składnik, a nie jesteśmy pewni, czy będzie to dobrze smakować. Dlatego uwielbiam, gdy autor dodaje krótką notatkę do każdej potrawy, w której wspomina, co jeszcze można dodać, co zamienić, a ile coś przechowywać. Do tej pory spotkałam się z tym głównie u mojej idolki Mariety Mareckiej (o jej książkach, które dla mnie są biblią gotowania, będzie jeszcze osobny wpis), inni autorzy niestety bardzo często te praktyczne informacje po prostu zaniedbują.

5. 3/4 książki opowiada o teorii albo o historii danego dania

To chyba najbardziej subiektywny punkt. Ja, kupując książkę kucharską, chcę znaleźć w niej jak najwięcej świetnych przepisów i właśnie informacji praktycznych, a potem (dzięki niej) tworzyć własne historie. Jeżeli większość książki jest więc opisem poszczególnych warzyw czy innych składników (bo opisy różnych technik jeszcze akceptuję), to moje siedemdziesiąt złotych pójdzie jednak w innym kierunku.


Zagwozdka dla wydawców, czyli jak osiągnąć równowagę między teorią a przepisami.


6. Szalone składniki lub zwariowane czasy przygotowania

Łączy się to z punktem trzecim - chodzi o zupełną nieprzystawalność książki kucharskiej do rzeczywistości. Owszem, są wśród nas pasjonaci pieczenia czy gotowania - ale chyba nawet oni wymiękną, jeżeli robienie tortu zajmie im dwanaście godzin, a skompletowanie składników będzie wymagać ośmiu wycieczek do marketów, w których najzwyklejsza mąka kosztuje 15 złotych za kilogram, bo ludzi, którzy tam przychodzą, na to stać (i mówię teraz o dokładnie o tej mące, która w innych sklepach kosztuje 1,70 zł). Nie mówiąc już właśnie o garści płatków róży wymieszanej z mlekiem półtłustym podgrzewanym na małym ogniu z dodatkiem kozieradki i kwiatów lawendy, delikatnie uprażonych w oliwie extra vergine nasionach chia i paręnaście godzin podpiekanego  w niskiej temperaturze mięsa baraniego. Gdzie to dostać? Jak przeżyć zapłatę ponad stu złotych za jeden obiad? Jak wysupłać dobę, którą poświęci się tylko na robienie tego jednego posiłku, bez gwarancji, że nam to zasmakuje? Tak wiele pytań, tak mało odpowiedzi.


Cofnijmy się do epoki kamienia łupanego i zacznijmy spędzać dnie na zdobywaniu pożywienia. Przecież płatki róży same się nie zerwą.


7. Dbanie o zdrowie przez usuwanie z diety podstawowych produktów spożywczych

Ten punkt będzie zdecydowanie najdłuższy, i dlatego najpierw zastrzeżenie. Wśród nas jest mnóstwo osób z różnymi chorobami i zaburzeniami, które mogą wpływać na ich sposób odżywiania - cukrzyków, alergików, osób chorych na celiakię i wielu, wielu innych. Dzięki obecnej modzie na np. niejedzenie glutenu/mięsa/jajek panującej wśród zwykłych ludzi (w znaczeniu: niechorych na dolegliwości związane z odżywianiem) tym osobom jest trochę łatwiej - bo bezglutenowe potrawy można dostać teraz w większości restauracji, w każdym Tesco jest dużo odpowiednich produktów, nawet w osiedlowych sklepikach jest coraz więcej regałów ze zdrową żywnością (wśród których często znajdują się właśnie np. produkty bezglutenowe), a już nawet nie wspominam o tym, że w większych miastach otwierają się sklepiki, sklepy i centra skupiające się właśnie na takim wyspecjalizowanym asortymencie. To samo dotyczy tych, którzy mięsa (czy jakiegokolwiek innego produktu) po prostu nie lubią - bo oni mają większy wybór. I to jest bardzo dobra strona całej tej sytuacji.

Złą stroną jest natomiast ogromna powierzchowność tego, co ludzie myślą na temat odżywiania, która jest tymi wszystkimi hipsterskimi modami i książkami podsycana. Jeżeli chcesz być fajny i nie jeść mięsa (choć nie masz problemu z używaniem kosmetyków testowanych na zwierzętach, siedzeniem na skórzanym fotelu, noszeniem skórzanego paska, skórzanych butów i skórzanej torebki, a także jakoś bez wyrzutów sumienia kupujesz ubrania robione przez kilkuletnie dzieci w Chinach na głodowej stawce), to musisz - dla własnego dobra - najpierw gruntownie to przemyśleć. Bo człowiek - po prostu biologicznie - jest istotą mięso jedzącą, i tak mamy ukształtowane organizmy, że potrzebują one bardzo wiele składników, które w mięsie są. Jeżeli więc nie chcesz mięsa jeść, powinieneś rozpisać cały plan, który zadba o zachowanie równowagi w Twoim organizmie. W innym razie możesz sobie po prostu zrobić krzywdę. To samo dotyczy wszystkich innych składników - a jeśli na przykład chcesz zostać weganem, powinieneś przyłożyć się do tego nawet jeszcze bardziej. Taka dieta na stałe wymaga bowiem bardzo dużej samoświadomości, nakładów czasu, wytrwałości, a często też pieniędzy. I nie może opierać się na zdaniu No, to ja będę od dzisiaj jeść tylko warzywa i owoce, bo podobno są zdrowe.


Tutaj - nieco przekornie - wrzucam zdjęcie falafela (mniam!) z jednego z najlepszych polskich blogów kulinarnych - Jadłonomii. (Jego autorka zresztą wydała dwie książki kucharskie, które wyglądają cudownie, ale na które na razie zbieram budżet). Żeby być na zawsze na diecie wegańskiej czy wegetariańskiej, trzeba bardzo rozsądnie i uważnie podejść do całej sprawy, a nie tylko stwierdzić, że woli się warzywa.


Moda na jedzenie wegańskie czy wegetariańskie prezentowana w mediach podsyca też dość idiotyczne moim zdaniem przekonanie, że np. wszystkie jajka są złe. Albo wszystkie kurczaki. Albo każde mleko. Owszem, jeżeli chcesz kupić wszystko najtaniej, to nie masz co liczyć na produkty ekologiczne. Ale zauważ, że kurczak czy kura może albo być kadłubem karmionym przez rurkę w klatce, albo szczęśliwym stworzonkiem biegającym po łące i dziobiącym ziarno. (Czy co tam kury czy kurczaki jedzą). Tak samo marchewka może być pryskana najgorszymi świństwami, a coś sztucznego - typu lazania z lodówki - mieć jednak tylko jedną substancję, która według najnowszych badań nie wpływa na nasze zdrowie, bo nie jest w ogóle przyswajalna, tylko od razu się ją wydala. Również soki mogą składać się głównie z cukru, albo tylko z warzyw (to ostatnie dotyczy tych jednodniowych). I chyba w momencie, w którym nie mamy właściwie żadnej gwarancji, że na pewno warzywa są niepryskane, chyba że sami je sobie wyhodujemy (choć wtedy dochodzą np. kwestie odległości od drogi), jedyną drogą jest kupowanie jak najbardziej różnorodnej gamy produktów.

Kolejna rzecz: zdrowy tryb życia (piszę to teraz nie tylko jako czytelniczka, ale też jako tancerka i - mam nadzieję - kiedyś instruktorka) nie polega tylko na tym, czego nie jemy. Do wszystkiego trzeba podchodzić rozsądnie, równoważąc zyski i straty. Owszem, zjedzenie całego tortu czekoladowego nie jest dla nas dobre - ale już zjedzenie jednego czy dwóch ciastek tygodniowo i czerpanie z tego przyjemności będzie o wiele lepsze niż cały miesiąc denerwowania się, że wszyscy dookoła jedzą, a my nie możemy. Zdrowy tryb życia to nie tylko odmawianie sobie rzeczy (także redukowanie ich ilości, np. używek - jedna lampka dobrego czerwonego wina dziennie dobrze wpływa na krążenie, ale picie codziennie całej butelki nie skończy się dobrze). To głównie delektowanie się małymi przyjemnościami, ograniczanie stresów i nieprzyjemnych sytuacji, zmiana własnego wewnętrznego nastawienia, życie w harmonii, ruszanie się na miarę własnych możliwości (również rozsądne - kilkukilometrowy bieg wśród spalin przy drodze szybkiego ruchu nie jest dla nas dobry) i wreszcie ta dieta. 

I dlatego tak bardzo denerwują mnie książki, które wmawiają nam, że jeżeli ją kupisz i zaczniesz pić koktajle z jarmużu, będziesz szczęśliwy. Jasne, że dobrze odżywiać się zdrowo i jeść całkiem sporo warzyw. Oczywiście, że lepiej będzie unikać rzeczy całkowicie przetworzonych. I wiadomo, że wiele typowych dań kuchni wegetariańskiej czy wegańskiej jest po prostu genialnych, zwłaszcza gdy ktoś przygotowuje je z pasją i miłością do jedzenia. Ale wyeliminowanie nagle z diety - bez żadnych wskazań medycznych - rzeczy dość podstawowych typu jajka, mleko czy mięso tylko dlatego, żeby być fajnym i skąpać się w celebryckim blasku, jest dla mnie idiotyzmem. Jedzenie ma być pyszne, i już. I można nie lubić mięsa czy jajek - to jest dla mnie argument jak najbardziej zrozumiały, zwłaszcza że sama np. za pieczeniami nie przepadam. Ale wmawianie nam, że niejedzenie mięsa jest przepustką do lepszego życia, po prostu mi nie pasuje.


To już koniec moich wywodów na temat złych książek kucharskich. Ponieważ jednak nie chcę zostawiać Was w niepewności, następnym razem napiszę o książkach, które bardzo polecam. 


1 komentarz: