sobota, 25 listopada 2017

KSIĄŻKA: Polska powieść roku, czyli Magdalena Knedler "Historia Adeli" (wyd. Novae Res)






Przyznaję - ze względu na mnogość obowiązków i pracę nad priorytetami blog powoli (aczkolwiek świadomie) schodzi u mnie na drugi plan. I właściwie to prawdopodobnie nie napisałabym tutaj nic nowego, gdyby nie książka Magdaleny Knedler Historia Adeli, po którą sięgnęłam ostatnio jak po coś na niezobowiązującą poprawę humoru (mnie również dotknęła jesienna chandra). I choć wiedziałam, że Knedler świetną pisarką jest (po świetnej trylogii o komisarz Annie Lindholm, czyli po kolei Nic oprócz strachu, Nic oprócz milczenia i Nic oprócz śmierci oraz uroczym Pan Darcy nie żyje), nie spodziewałam się, że ta prosta, intymna i kameralna historia zrobi na mnie tak ogromne wrażenie.




Na początek chcę zaznaczyć jedno: mogłabym pisać tutaj o jakiejś innej książce, która zapewni mi więcej wyświetleń, bo jest popularna i promowana przez Empik, Świat Książki, księgarnię Znak-u i wszystkie inne sieci. Mogłabym pisać o Niksach Nathana Hilla (które są swoją drogą absolutnie znakomite), rozwodzić się nad tym, co złego w tym roku stało się z kryminałami (i Początek, i Mężczyzna, który gonił swój cień, to nieudane maszynki do zarabiania pieniędzy), na siłę czytać najnowszą książkę Pauliny Świst (po pierwszej części nie zamierzam więcej się męczyć) albo ewentualnie próbować sprostać trendom przyrodniczym panującym w literaturze gdzieś od roku (dla mnie - jako dla typowego mieszczucha - niezrozumiałym). Mam jednak wrażenie, że takie wątki podejmowane są w całej blogosferze, a Historia Adeli - zwłaszcza że wydana została przez Novae Res, a więc stosunkowo małe wydawnictwo - może łatwo zostać pominięta i zapomniana. A to by była, cholera jasna, szkoda, bo tak dobrej i zwyczajnej (zaraz rozwinę, dlaczego to jest zaleta) polskiej książki nie czytałam już od dawna.

Historia Adeli opowiada o Adeli Henert, która po jakimś wydarzeniu w swoim życiu (w miarę rozwoju fabuły dowiemy się, jakim) ze słonecznego Południa przybywa do zimowego, ciemnego, szarego Wrocławia, aby zacząć od nowa. Ma ze sobą dwie walizki, długi warkocz i plan, żeby zrobić chociaż jedną dobrą rzecz. I już tutaj zaczynają się zalety tej opowieści.

Po pierwsze: Adela nie jest kolejną powieściową nastolatką, która po dwudziestu stronach spotyka miłość swojego życia, z którą będzie już na zawsze. Owszem, ja też bardzo lubię czasem poczytać Colleen Hoover (zwłaszcza po angielsku jako formę ćwiczenia języka), ale w wieku 21 lat widzę, że życie (niestety czy na szczęście?) tak nie wygląda. Tym bardziej doceniam więc, gdy mogę poczytać o bohaterce dojrzalszej, mającej swoje (w tym wypadku w pewnej części tragiczne) doświadczenia, zagubionej, a jednak próbującej sobie - powoli i z upadkami po drodze - z tym wszystkim poradzić. Adela się stara, ale nie wszystko od razu zacznie jej się układać; nie dostanie gwiazdki z nieba, która magicznie rozwiąże wszystkie jej problemy, tylko będzie musiała rzeczywiście się napracować, żeby przejść również własne ograniczenia - poradzić sobie i z przeszłością, i (chyba przede wszystkim) z samą sobą.




Świetne jest także powolne odkrywanie przez nas Adeli - poznawanie i jej obecnych uczuć, i tego, co stało się w malowniczej Sperlondze, a także tego, jak jej życie wyglądało przed wyjazdem. Magdalena Knedler pokazuje tutaj swoje umiłowanie kryminałów: powolne nęcenie czytelnika fragmentami tajemnicy (również tej, która pojawi się dopiero we Wrocławiu). Nie takiej Wielkiej i Porażającej z cyklu Hobbici Muszą Uratować Świat Tym Jednym i Skomplikowanym Sposobem, tylko takiej... zwykłej. Intymnej. Takiej, jaką może mieć właściwie każdy - osoba, z którą chodzimy do knajpy, nasz najbliższy przyjaciel, koleżanka z pracy, mąż albo my sami. Pojawia się też tutaj niezwykle przejmujący wątek relacji Adeli z rodzicami - który potwierdza to, że często nawet mimo chęci i starań nie da rady kogoś zmienić (ani naszej wspólnej relacji).

Jestem zachwycona postaciami drugoplanowymi. I właścicielka kawiarni, i właściciel domu, w którym Adela wynajmie pokój, i pewien starszy antykwariusz - to wszystko są osoby nieco zwariowane, mające własną historię, żywe, podchodzące do życia z humorem, ale też pewną mądrością. Właśnie takie, które moglibyśmy (i często chcielibyśmy) spotkać w swoim otoczeniu. I które często spotykamy, ale nie zawsze jesteśmy w stanie je dostrzec. Z autorką chyba mamy też to samo poczucie humoru - o którym już pisałam w recenzji Nic oprócz milczenia - i ta szczypta zwariowania sprawia, że wielokrotnie podczas lektury można się głośno zaśmiać.

Knedler świetnie oddaje także atmosferę Wrocławia. Wiadomo, że gdy czyta się o własnym, ukochanym mieście, serce się raduje, bo można rozpoznać miejsca, które się zna i uwielbia, ale myślę, że nawet osoba, która we Wrocławiu nigdy nie była, będzie w stanie poczuć tę magię. Tak samo jak osoba, która nigdy nie była w Sperlondze, ale też kocha Włochy, po kilku zdaniach powieści poczuje się jak w domu. Niesamowicie doceniam też wszystkie intelektualne smaczki - wrzucane mimochodem odwołania do filmów, książek i dobrej muzyki.


A w takim pięknym wrocławskim miejscu dzieje się część powieści (ul. Św. Antoniego)
I wiecie co? Dochodzę do wniosku, że siła tej książki tkwi w jej prostocie. Knedler nie sili się na Niesamowitą Literaturę Zdobywającą Nagrody, Której Nikt Normalny Nie Przeczyta. Nie są to symboliczne meduzy odpływające w horyzont, będące pożegnaniem z pewnym etapem życia, ani festiwal życiowej beznadziei pełnej muzułmańskich fanatyków i dudniącego w myślach pytania Po co, kurczę, ktoś w ogóle to napisał? Autorka po prostu kreuje historię życia. Życia z jednej strony zwykłego, a z drugiej nadzwyczajnego; codziennego, ale będącego piękną i ciepłą opowieścią o utracie i nadziei, smutku, żałobie, podnoszeniu się, upadkach i wstawaniu raz jeszcze, odbudowywaniu swojej historii i walce o samą siebie. Nie ma tutaj udawania, kalkulacji obliczonej na nagrody, wydumania ani przeintelektualizowania: jest historia. A o to, moim zdaniem, chodzi w naprawdę dobrej literaturze: żeby chciało się ją czytać, i żeby dotykała w nas jakichś strun, które sprawią, że będziemy potem myśleć o niej przepełnieni jakimiś uczuciami. W przypadku Historii Adeli mam tych uczuć kilka: po pierwsze chcę kupić kilkanaście egzemplarzy, żeby wręczyć ją swoim przyjaciółkom, koleżankom, znajomym i rodzinie, po drugie chcę o niej opowiadać wszystkim, których spotykam, po trzecie napływają mi do oczu łzy wzruszenia (bo tak, wzruszyć się można), a po czwarte zamierzam zrobić nalot na księgarnię i natychmiast wykupić wszystkie powieści Knedler, których jeszcze nie czytałam (a tych na szczęście mam sporo; swoją drogą wszystkie do tej pory czytałam w e-bookach, i chyba muszę to zmienić). A to w moim wypadku jest naprawdę ogromny komplement - zwłaszcza że stos książek do przeczytania "na już" liczy teraz około 150 pozycji.


I, dla dopełnienia obrazu, Sperlonga.

Na koniec rzeczy prozaiczne: z mojej bardzo abstrakcyjnej i szczątkowej wiedzy wydaje mi się, że logopeda medialny, którym z zawodu (między innymi) jest autorka, wiąże się z ukończeniem filologii polskiej. I, kurczę, jak to dobrze widać! Nareszcie dostałam książkę, w której błędów nie ma albo jest ich tak mało, że ich nie zauważyłam - a wierzcie, że ostatnio to zdarza się coraz rzadziej. Jeżeli więc tak jak ja macie na tym punkcie lekkiego bzika i za każdym razem, gdy widzicie błąd ortograficzny (skarze zamiast skaże we współczesnej powieści i tak dalej), bierzecie do ręki ołówek i go poprawiacie, to tutaj raczej będziecie mogli czytać spokojnie.

Napiszę jeszcze tak: raczej rzadko czytam polską literaturę piękną - sięgam raczej po kryminały albo non-fiction. Wiem, że wiele osób robi to samo, z różnych powodów. Tym bardziej więc zachęcam, żeby raz się przełamać i po prostu po Historię Adeli w wolnej chwili sięgnąć. Jako pocieszenie na jesienną chandrę albo kawałek świetnej literatury. Ja daję tej książce swój znak jakości i obwołuję ją Najlepszą Polską Powieścią Roku. I zaraz biegnę czytać kolejne. Do czego wszystkich Was również gorąco zachęcam.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz