W lecie czas ulega pewnemu rozrzedzeniu, jest bardziej nieuchwytny niż w inne pory roku. Z tego powodu dzisiaj (we wtorek) na Nerwie Słowa prezentuję - w ramach cyklu Kryminalny Weekend - książkę kryminalną, w której trup ściele się gęsto, a zbrodnia czai się wszędzie, nawet (albo i przede wszystkim) na brytyjskiej prowincji. Zapraszam na kilka słów o książce Sidney Chambers. Cień śmierci autorstwa Jamesa Runcle.
Na podstawie serii o książek Sidneyu Chambersie powstał serial Grantchester - główną rolę zagrał tam absolutnie przecudowny James Norton. |
Cień śmierci to zbiór opowiadań (ułożonych chronologicznie, czyli każde kolejne wyraźnie łączy się z poprzednim) o pewnym młodym proboszczu, który niechcący wciąż wplątuje się w coraz to bardziej skomplikowane policyjne śledztwa i ciemne sprawy swoich parafian. Sidney próbuje więc godzić swoje kościelne obowiązki z rozwiązywaniem kolejnych problemów wiernych, a także z porywami własnego serca, ciągnącego go ku dwóm niezwykłym kobietom - a wszystko to w rytmie jazzu.
I choć książka z opisu zapowiada się interesująco, a na jej podstawie (a raczej: na podstawie całego cyklu z Sidneyem) nakręcony został całkiem sympatyczny serial, to niestety... sama w sobie jest dość przeciętna, i to nawet mimo wszystkich zalet, o których za chwilę. To bowiem, co opisuje Sidney, już gdzieś kiedyś było - morderstwo w teatrze podczas przedstawienia (fani Hitmana, łączmy się!), kradzież popełniona przez jednego z kręgu bliskich znajomych, którzy znajdowali się w pomieszczeniu (mógł to zrobić każdy! tylko kto?), odwet na córce gangstera za jego przeszłe zbrodnie oraz szaleniec o zbyt intensywnym związku z własną matką. Nie ma tu właściwie nic specjalnie odkrywczego (zwłaszcza w wątkach kryminalnych), a całość czasem (szczególnie w tym bardzo źle napisanym wątku o homoseksualistach pod koniec książki) dodatkowo wpada w niepotrzebną pretensję. (Wiem, że kryminał jest stylizowany na kryminały Agathy Christie, ale to, co u Królowej Kryminału wywołuje dziś poczciwy uśmiech, u Runcle'a - jako że ten swoje książki zaczął wydawać w 2012 roku - sprawia, że na całość patrzymy z pewnym politowaniem). Nie mówiąc już o tym, że Runcle popełnia najgorszy grzech powieści kryminalnej - nie przywiązuje nas do bohaterów na tyle, abyśmy rzeczywiście zastanawiali się, kto jest mordercą/przestępcą/kryminalistą/zbrodniarzem, i w napięciu oczekiwali zaskakującego rozwiązania. (Pomijam też to, że bardzo często jesteśmy w stanie to rozwiązanie przewidzieć już na początku opowiadania).
Problemem Runcle'a jest też fakt, że nie umie się on zdecydować na to, jaka właściwie ta jego książka ma być, JAKIE mają być jej postacie i jej kolejne wydarzenia (tzn. nie w sensie logicznym, tylko jakie mają mieć cechy, czym mają się charakteryzować), w wyniku czego dostajemy dzieło po prostu mdłe. Niby jest tu nieco idyllicznej atmosfery prowincji, ale Sidney i tak cały czas kursuje między swoją parafią a Londynem, co w pewien sposób ten wiejski klimat burzy. Jest trochę o jazzie, którego Sidney jest fanem, ale nie za dużo, jest odrobina wątku miłosnego, ale właściwie nic z niego do tej pory nie wynika, jest kilka momentów humorystycznych (pani Maguire i Amanda rządzą), ale pojawiają się rzadko. Tytułowy bohater miał ogromny potencjał (ksiądz, który na wojnie zabijał ludzi) na postać moralnie dwuznaczną (co podkreślone jest dodatkowo przez jego wątpliwości, czy na pewno jest dobrym duchownym), ale również gdzieś się to rozmyło. W połowie książki dostał psa, który niby był jego pociechą, ale pojawiło się o nim zaledwie kilka wzmianek, i tak dalej, i tak dalej. I o ile mogę sobie wytłumaczyć, że niektóre z tych wątków wprowadzone zostały po to, aby dać podwaliny pod kolejne tomy, to nie jestem przekonana, czy nie byłoby lepiej, gdyby Runcle usiadł i napisał jedną powieść, a nie zbiór opowiadań.
Cień śmierci ma jednocześnie również wiele cech, którymi może wywołać dobre wrażenie - główny bohater jest bardzo sympatyczny (szczególnie gdy dołącza do niego pewien szczeniak) i stara się robić to, co uważa za słuszne, nawet jeśli wiąże się to z dużymi niedogodnościami dla niego samego. (Czyż nie znamy wszyscy tej sytuacji, w której bardzo chcemy komuś odmówić, a potem i tak robimy to, o co nas poprosił?) Interesuje się też jazzem (szkoda jednak, że Runcle za bardzo tego wątku nie rozwija, choć zabójstwo związane z pewnym zespołem jazzowym jest miłym akcentem), miota się między dwiema kobietami (dla mnie wybór jest oczywisty; i bardzo kibicuję Sidneyowi, żeby poszedł w tę właśnie stronę), i jest głosem rozsądku w policyjnych śledztwach, w których zwraca uwagę swojemu przyjacielowi, inspektorowi Keatingowi, na rzeczy, które ten ostatni by przeoczył, działając w pojedynkę. Dobrym dodatkiem okazuje się też piesek imieniem Kusy, w oryginale Dickens (który również, niestety, pojawia się tylko epizodycznie), wszystkie sceny z Amandą (#team_amanda) i panią Maguire - kobiety te wprowadzają w życie Sidneya trochę humoru - i wszelkie mimochodem rzucane uwagi o sztuce, które świadczą o bardzo dużej erudycji autora. Bardzo zgrabnie wychodzi także uzasadnianie, dlaczego to właśnie ksiądz zajmuje się rozwiązywaniem kolejnych spraw (w wielu kryminałach czepiam się, że np. dawnej koleżanki ofiary z dzieciństwa NIKT zdrowy na umyśle nie dopuściłby do śledztwa, jak to zdarzyło się u nielubianej przeze mnie Camilli Lackberg), a także ogólna atmosfera lat 50. XX wieku.
Dla porównania okładka wydania oryginalnego - może niezbyt piękna, ale na pewno mająca jakiś taki sielski urok przetykany niepokojem - zwróćcie uwagę na cienie. |
Kilka uwag do wydania: wydawnictwo Marginesy dzielnie wydaje książki w takiej formie, jak najbardziej lubię, czyli okładka jest ze skrzydełkami i tłoczona (= ma wystające elementy, np. literki), książkę można też spokojnie wrzucić do torebki bez obaw, że zaraz się poniszczy. Czcionka jest odpowiedniej wielkości, wyraźna, bez udziwnień, jakość papieru również nie pozostawia nic do życzenia. Czepiam się korekty w dwóch czy trzech miejscach (mowa zależna: Zastanawiam się, co lubisz. NIGDY Zastanawiam się, co lubisz?), przyznam też, że filmowa okładka nie należy do moich ulubionych. (Norton wyszedł na tym zdjęciu jakoś tak smętnie, podczas gdy w serialu zachwyca ciepłym uśmiechem i rozmarzonym spojrzeniem).
Cień śmierci nie jest książką w żadnym razie złą, tylko po prostu trochę wtórną, a w momentach, w których nosi pewne znamiona oryginalności, najczęściej nie wykorzystuje swojego potencjału. Za miesiąc czy dwa nie będę o niej pamiętać - choć z drugiej strony doceniam, że nie zapisze się w mojej pamięci jako Ten beznadziejny kryminał, którego nie dało się czytać. Runcle miał bardzo dobry pomysł, niestety w pewnym stopniu zmarnował potencjał swojej powieści - postacie potraktował dość płasko (oprócz Sidneya i ewentualnie dwóch kobiet, za którymi szybciej bije mu serce), nie zaskoczył rozwiązaniami zagadek ani nie wywołał w nas napięcia (nawet przy scenie porwania - przecież wiadomo, że wszystko skończy się dobrze i bez drastycznych rozwiązań). Brakuje tej książce większej liczby bardziej wyrazistych postaci pobocznych, może szczypty humoru, rozwinięcia niektórych wątków - na przykład miłosnego (choć ten chyba zostawiony jest na kolejne tomy) czy jazzowego. Dlatego bardzo, bardzo, bardzo cieszę się, że ktoś postanowił cykl Runcle'a przemienić w serial z genialnym Jamesem Nortonem w roli głównej - bo ta adaptacja bierze wszystko, co w książce Runcle'a było dobre, i mądrze to wykorzystuje i rozwija (jest np. o wiele więcej mojego ukochanego Dickensa aka Kusego), odrzucając to, co zbędne.
Polecam więc bardzo serdecznie serial (na razie jestem dopiero po pierwszym odcinku, ale i tak bardzo mi się podobał), choć uprzedzam, że zbrodniarzami okazują się te same osoby, które były nimi w opowiadaniach. (Z drugiej strony: James Norton ma tyle wdzięku, że nawet mimo to warto dla niego po ten serial sięgnąć, plus dla muzyki i kostiumów). Jeżeli chodzi o książkę: mam mieszane uczucia. Można, zwłaszcza gdy jest się miłośnikiem kryminałów o spokojnej, sielskiej atmosferze (w której właściwie same zbrodnie pozostają na drugim czy nawet trzecim planie). Albo gdy brakuje nam w życiu mądrego duchownego, który zajmowałby się naprawdę ważnymi tematami jak szczęście, bycie porządnym i dobrym człowiekiem albo to, jak należy pomagać innym, a nie przede wszystkim zbieraniem datków na Kościół (w imiennych kopertach!) i próbami nawrócenia par, które ośmielają się żyć razem bez ślubu czy, o matko, nie chcą mieć dzieci.* Nie jest to jednak czytelniczy mus. Choć, przyznaję, jestem ciekawa, co dalej stanie się z Sidneyem i Amandą, i chyba nawet w jakiś melancholijny, jesienny wieczór sięgnę po tom drugi.
* - to zdanie jest oczywiście ironiczne, i doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, że duchowni są różni, natomiast nikt nie może mi zaprzeczyć, że takie przypadki, jakie opisałam, również się zdarzają (sama z kilkoma z nich miałam do czynienia).
Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Marginesy.
Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Marginesy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz