środa, 23 marca 2016

KSIĄŻKA: Przeciętna hybryda, czyli Joy Fielding "Morderstwa nad Shadow Creek" (wyd. Świat Książki)






W ramach odpoczynku od klasyki i innych arcydzieł przeczytałam kryminał. Wydawałoby się - nie byle jaki, bo, jak mówi okładka, bestseller New York Timesa, (podobno) powieść kryminalną z wątkiem obyczajowym. Zasiadłam do lektury pełna oczekiwań, z nadzieją na porządną, konkretną prozę. I przyznam, że Morderstwa nad Shadow Creek są bardzo solidnie napisaną opowieścią - tylko że komuś się coś chyba pomieszało, bo jest to zdecydowanie książka obyczajowa z pewnym elementem zbrodni i występku. I gdy już sobie to uświadomimy, to będziemy się przy niej dobrze bawić. Dlaczego?



Cóż, choćby dlatego, że całkiem dobry (choć przewidywalny) jest ogólny zamysł fabuły. Kobieta, która jest w trakcie rozwodu, Valerie, jedzie ze swoją córką Brianne i... kochanką męża (Jennifer) w góry (towarzyszy im też dwójka wyrazistych - nie lubię słowa ekscentrycznych - przyjaciół Valerie). Valerie ma tylko odstawić Brianne i Jennifer do hotelu i pojechać na swój urodzinowy weekend na oddalony parę godzin Manhattan, jednak oczywiście wszyscy spędzają noc w jednym pokoju. W tym samym czasie rozlega się wieść o paru brutalnych morderstwach popełnionych w okolicy.



Dobrze napisane są u Joy Fielding postacie (choć oczywiście mam do nich bardzo dużo uwag). Są wiarygodnie skonstruowane, znamy ich pasje, wygląd, historię (lub jej fragmenty) i ogólnie odpowiadają one osobom, które jesteśmy w stanie spotkać we własnym życiu. Jednocześnie trzy bohaterki, wokół których rozgrywają się główne wątki, mają dość wyraziste cechy, co chroni nas przed syndromem anonimowego bohatera (gdzie wszyscy mają jakieś cechy oprócz głównej postaci, która po prostu na to wszystko patrzy). Problem jest jedynie taki: od początku wiadomo, co zdarzy się w ich wątkach, bo Jennifer i Valerie, mimo że na początku się nienawidzą, to okazują się o wiele bardziej do siebie podobne, niż myślą. Trzeba jednak przyznać, że podczas lektury rzeczywiście chce śledzić się ich losy...



...czego nie można niestety powiedzieć o Brianne, która jest synonimem stereotypowej nastolatki. I tak, wiem, że ja jestem tylko dwudziestolatką, a Joy Fielding ma lat siedemdziesiąt i dwie córki na dokładkę, ale mam wrażenie, że autorka odrobinę przesadziła tutaj z tak zwaną kliszą. Chociażby dlatego, że miałam ochotę Brianne solidnie walnąć nawet w najbardziej dramatycznych momentach, i raczej jej losy niezbyt mnie obchodziły. Poza tym, parokrotne podkreślenie ojej, ależ Ty jesteś stereotypowa/stereotypowy naprawdę nie rozgrzesza z użycia stereotypu. I o ile jego wykorzystanie sprawdza się jeszcze u Jamesa (geja zafascynowanego teatrem), bo pozwala na wprowadzenie wielu kwestii komicznych (w jednym momencie ze śmiechu aż poleciała mi łezka), o tyle u Brianne po prostu irytuje. Szkoda też, że autorka nie wykorzystała potencjału Melanie, która dostała może trzy albo cztery kwestie, choć zapowiadała się naprawdę interesująco.



Zastanawiają mnie też główni antagoniści - momentami subtelnie napisani (szczególnie dylematy Nikki zasługują tutaj na uwagę), momentami pociągnięci grubą krechą. Chyba muszę znaleźć jakiegoś psychologa i go o to podpytać - czy zło u człowieka bierze się tylko z urazów, których doznał? Bo wydaje mi się, że praktycznie wszyscy źli z literatury mieli złe dzieciństwo, w którym doświadczyli jakiejś tragedii czy byli ofiarami zbrodni, i to odcisnęło na nich piętno, a mi wydaje się, że człowiek może być zły również tak bez powodu



Jeżeli chodzi o warstwę obyczajową, jest naprawdę bardzo dobrze. Chce się doczytać do końca, dowiedzieć się, czy to wszystko skończy się tak, jak podejrzewamy, i ogólnie można u przecież zróżnicowanych bohaterów w jakiejś postaci odnaleźć własne życiowe dylematy. Problem zaczyna się, gdy mówimy o warstwie kryminalnej, która jest naprawdę o wiele mniej wyraźna, niż sugerują to okładka i blurb - bo owszem, jest tu zbrodnia, a nawet kilka, są też brutalne i tchnące obrzydliwością opisy rzeczonych morderstw, ale sama intryga jest przewidywalna i właściwie od początku wiadomo, że wszyscy dobrzy posłusznie przeżyją z kilkoma zaledwie zadrapaniami, a źli zostaną surowo ukarani za wynaturzone zbrodnie. I o ile w postacie Jennifer, Valerie czy nawet Nikki udaje się jeszcze autorce wprowadzić pewien dramatyzm, o tyle reszta bohaterów jest mimo wszystko jednowymiarowa. Z drugiej strony, takie ich dopasowanie do pewnych wzorców zachowań sprawia, że do całości podchodzi się jak do opowieści z dreszczykiem mówionej przy ognisku - ot, niezobowiązująco, ze śmiechem i współczuciem w jednych momentach i (nieco irracjonalnym) napięciem w drugich.



Ogólnie rzecz ujmując: Morderstwa nad Shadow Creek to książka całkiem dobra. Ciekawe są dla mnie próby rozwinięcia psychologii bohaterów (choć nie u wszystkich się to udało), dylematy większości są bardzo dobrze ujęte i poprowadzone. Jednocześnie wątek kryminalny sprawia, że ten wątek obyczajowy nie jest tylko kolejnym wątkiem obyczajowym o związkach międzyludzkich. Niemniej jednak mam wrażenie, że zabrakło jeszcze większego zrozumienia postaci, żeby z Morderstw... stworzyć porządną powieść obyczajową, i lepszej intrygi, żeby napisać porządny kryminał. Zamiast któregoś z tych dwóch gatunków wyszła hybryda - dobra, ale łatwo zapominalna. Na pochwałę zasługuje na pewno konstrukcja dwóch głównych bohaterek, Jennifer i Valerie, dylematy Nikki, a nawet ten stereotypowy James - jednak resztę stanowczo można by poprawić. Jeżeli chcecie poczytać COŚ, bo macie akurat kilka godzin, książka Joy Fielding całkiem się nada - jednak nie oczekujcie niczego specjalnego.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz