czwartek, 10 marca 2016

FILM: Takie tam z dobrym zakończeniem, czyli "Wstrząs" (reż. Peter Landesman)





Dzisiaj notka będzie bardzo, bardzo krótka. Wyjątkowo nie jestem w stanie zbyt dużo o filmie napisać, gdyż był on po prostu w dużej mierze nijaki, nawet mimo jednej świetnej roli.

Ale od początku.



Rzecz mówi o kenijskim lekarzu, doktorze Bennetcie Omalu (Will Smith), który jest patologiem sądowym (innymi słowy bada zwłoki). Pewnego dnia odkrywa on, że wielu jego pacjentów to byli sportowcy, którzy popełniają samobójstwa na skutek licznych mikrowstrząsów doznawanych podczas kariery. Odkrycie to spotyka się z protestem kompanii zarabiających na amerykańskim sporcie, a także amerykańskiego społeczeństwa, które najchętniej niczego by nie zauważało i dalej wysyłało swoich cudownych sportowców ku przyspieszonej śmierci. Film oparty jest na faktach (choć wiadomo, jak to z tym oparciem u Amerykanów bywa), co oznacza, że skończy się dobrze, bo inaczej nie robiono by na jego temat filmu (#logikaAmerykanów), co u mnie jednak zabiło część napięcia.


Problem z tym filmem jest taki, że jest mimo wszystko niesamowicie wręcz przeciętny. Bo owszem, mamy ciekawy temat - jak to się stało, że nikt nigdy wcześniej nie wpadł na to, że jak wiele razy mocno uderzasz się w głowę, to coś Ci się stanie? - mamy całkiem dobry, nierozmieniający się na drobne scenariusz (oprócz tej okropnej, przesłodzonej sceny rozmowy Smitha i jego filmowej żony, Gugu Mbathy-Raw, która jest po prostu idiotyczna) i dwóch naprawdę dobrych aktorów - głównego i takiego pierwszodrugoplanowego - Willa Smitha i Aleca Baldwina. A jednak... skoro wiadomo, że to wszystko skończy się dobrze, to nagle całe napięcie znika i Wstrząs z całkiem dobrego thrillera zamienia się w film, który można oglądać, jednocześnie powtarzając słówka z angielskiego, prasując albo rozmyślając o niebieskich migdałach. Bo przecież to wszystko już tyle razy było - był heros, który ratuje świat, mimo nawet największych przeciwności i trudności rodzinnych. Tutaj jedynie tym herosem jest lekarz, i to jeszcze czarny.

Scenę tę proszę wyrzucić. Bo film nie będzie ą ę.

Właśnie: Will Smith zdecydowanie gra tutaj bardzo solidną rolę (choć Siedmiu dusz nic nigdy nie pobije), jego udawany kenijski akcent jest wręcz idealny, mimika bez zarzutu i w ogóle bardzo przyjemnie się go ogląda. I w sumie sama bardzo chętnie bym go za rolę pierwszoplanową nominowała do Oscarów (np. za Matta Damona albo za Leosia, bo ten ostatni w tym roku naprawdę się, jak na swoje możliwości, nie popisał, choć chyba dobrze, że w końcu go dostrzeżono), problem jest tylko ze Wstrząsem taki, że Will od niego odstaje, to znaczy Will jest świetny, a Wstrząs nijaki. 

Sympatyczny pan w środku to prawdziwy dr Bennett Omalu. Chyba się cieszy, że zrobiono o nim film;-)

Alec Baldwin grzecznie Willowi partneruje (no, może w jednym momencie troszkę szarżując, ale kto by tam Baldwinowi zwracał uwagę), tak samo Gugu Mbatha-Raw, z tym, że ta ostatnia jest raczej typowym przykładem kobiety-wsparcia, takiej, która niby sama się w jakiś sposób realizuje, ale jej priorytetem jest robiący wielką karierę mąż. I może dobrze, bo najwyraźniej niektórzy (zwłaszcza naukowcy) takich kobiet potrzebują, ale gdzieś po połowie filmu postać Gugu zaczęła mnie po prostu denerwować (z tymi delikatnymi i współczującymi minami), choć bez wątpienia jest ona postacią w pewnym sensie tragiczną. (Z drugiej strony, to jest niesamowite, że niektóre kobiety rzucą wszystko, żeby tylko ich facet miał dobrze. Też czasem chciałabym być taka, wtedy wszystko jest łatwiejsze.) W tym miejscu jednak raz jeszcze muszę przywołać scenę z rozmową przy moście, która jest tak tragicznie pretensjonalna, że bardziej się nie da - co mocno mnie zastanawia, gdy rozważę to, że cała reszta filmu jest naprawdę porządna. W wersji na DVD proponuję tę scenę wyrzucić i nigdy już o niej nie wspominać.


Wstrząs jest filmem jednym z wielu. Tyle już razy widzieliśmy jednego bohatera, która może uratować świat, ale nikt nie chce mu uwierzyć czy go poprzeć, plus jeszcze wielu rzuca mu kłody pod nogi (oczywiście, raz chodziło o Leonardo pływającego niczym mors w dziesięciu stopniach Celsjusza, raz o Supermana, a raz o bohaterów filmów postapo, ale zasada zawsze jest ta sama). I choć przyznam, że cieszę się, że to wszystko w sumie dobrze się skończyło, bo nikomu źle staram się nie życzyć, to jednak wolałabym o tym nie wiedzieć już przed seansem. Cieszy mnie natomiast Will Smith, który po raz kolejny pokazał, że jest naprawdę dobrym aktorem dramatycznym, i zadowolona jestem z Aleca Baldwina. Reszta - choć sprawna i nierażąca w oczy - składa się na kolejny całkiem dobry, ale łatwo zapominalny film, którego za bardzo nie pamięta się już tydzień po seansie - a szkoda. Ale przynajmniej teraz jeszcze lepiej czeka mi się na kolejne filmy ze Smithem w roli głównej.

P.S. Warto też zwrócić uwagę na problem rasizmu poruszony w filmie - na zasadzie jesteś ode mnie miliard razy bardziej wykształcony, więcej wiesz, masz lepsze kwalifikacje, ale ja się znam lepiej, bo Ty jesteś czarny. Ciekawe.

P.S. 2 Wiem, że dzisiaj powinien być Czytający Czwartek, ale Wstrząs wchodzi jutro do kin i chciałam Wam powiedzieć, co o nim sądzę;-)

P.S. 3 W tym tygodniu te moje trzy obowiązkowe wpisy zamieniły się w o wiele więcej. Cóż - coś trzeba robić podczas choroby. Zapraszam już jutro na recenzję książki Sylwii Kubryńskiej Kobieta dość doskonała wydawnictwa Czwarta Strona!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz