wtorek, 8 marca 2016

FILM: Okrutne arcydzieło, czyli "The Lobster" (reż. Yorgos Lanthimos) (lekkie spoilery)





Pierwszy raz od dłuższego czasu znalazłam film, który byłby kompromisem pomiędzy dwiema kategoriami - wysokobudżetową produkcją z genialną obsadą a filmem oryginalnym, z pomysłem na siebie, mówiącym o czymś ważnym albo przejmującym. (Ostatnim takim obrazem była chyba kameralna Ex Machina.) Okazało się, że był tuż pod moim nosem, i że premierę miał bardzo niedawno. Panie i Panowie - oto kandydat na Najbardziej Niepokojący Film Roku. Przywitajmy oklaskami The Lobster!



Zamieszczane w internecie opisy fabuły tego filmu, choć zdają się niezwykle obszerne, mówią tak naprawdę tylko o tym (a i to nie w pełni), co dzieje się w ciągu pierwszych piętnastu minut. Mamy oto rzeczywistość, w której każdy, kto jest singlem, zostaje zabrany do Hotelu, w którym spędza z urzędu 45 dni na poszukiwaniu partnera/partnerki. Jeżeli w tym czasie mu się to nie uda, zostaje za karę zamieniony w zwierzę, które sobie wybierze. Główny bohater Lobstera, David (choć raczej powinnam napisać: Colin Farrell, bo też imię jego postaci pada wręcz niezauważalnie), zostaje porzucony przez swoją żonę i do Hotelu trafia. 


Lobster4

I w tym momencie wielu amerykańskich reżyserów od wysokobudżetowych produkcji poszłoby w którąś z dwóch stron: albo zrobiłoby z filmu rasowy horror, z krzykami, wrzaskami, torturami i bytami nadprzyrodzonymi w tle, albo ułożyłoby przesłodzoną historię miłosną, która kolejny raz dowiodłaby, że miłość może zwyciężyć wszystkie przeszkody. Yorgos Lanthimos jednak - na szczęście - ma wszystkie konwenanse głęboko gdzieś i zamiast tego robi film, który jest niewyobrażalnie wręcz niepokojący (drugi dzień z rzędu nie jestem w stanie o nim zapomnieć, i wydaje mi się, że to potrwa jeszcze długo), ale działa na zmysły nie odrażającymi obrazami czy brutalnymi scenami, tylko duszącym nastrojem, specyficzną grą aktorską i świetnym, minimalistycznym scenariuszem. A to wszystko w oprawie genialnych kadrów (z klimatem trochę jak w ostatnio widzianej przeze mnie nostalgicznej Młodości) i złowróżbnej muzyki.



Jak pisałam: na ekranie niby nie dzieje się nic niespotykanie przerażającego czy drastycznego bardziej niż w filmach puszczanych w telewizji. Jednak to, JAKI jest świat prezentowany przez Lanthimosa, przeraża skuteczniej niż najstraszniejszy horror. Bo oto wspomniany już Hotel kojarzy się bardziej z kolonią karną, w której funkcjonuje przejrzysty system kija i marchewki, a produetowa propaganda hula na całego. Rezydenci muszą codziennie przez wyznaczony czas uprawiać seks z obsługą hotelu (żeby ich chuć pozostała rozbudzona), za wszelkie przewinienia są surowo karani (np. przypaleniem palców w tosterze za masturbację), a wieczorami zmusza się ich do polowań ze strzałkami usypiającymi. Na zwierzęta? A gdzie tam. Rezydenci polują na innych ludzi - tych, którzy wybrali bycie samotnymi. Presja psychiczna panująca w ośrodku sprawia, że w końcu większość rezydentów (choć nie wszyscy) jest w stanie posunąć się praktycznie do wszystkiego, aby tylko znaleźć partnera. Gdy głównemu bohaterowi w końcu udaje się uwolnić z hotelu, trafia do swojego... Azylu? O nie, nie, nie ma tak łatwo. Bo owszem, w lesie może sobie być samotny, ale z kolei... tam nie wolno mu się w nikim zakochać, z nikim nie może flirtować, nikogo podrywać ani nikogo dotykać, bo za złamanie zasad również grozi kara (i to brutalna, nie jakieś tam stanie w kąciku wstydu). Jednym słowem - jedna dyktatura goni drugą, jeden dziwaczny system zasad przemienia się nie w całkowitą anarchię, tylko w drugi, również pokręcony system, i nie wiadomo, który z nich jest bardziej niedorzeczny.



Najbardziej przerażające jest jednak to, że w większości bohaterowie nawet nie pomyślą, że mogliby swoje społeczeństwo zorganizować w inny sposób. I o ile Colin podąża w pewnym momencie za zewem wolności, o tyle setki osób przez Hotel się przewijających po prostu się do sytuacji dostosowują (sam bohater zresztą też ma dość drastyczny epizod z próbą adaptacji do warunków, w których się znalazł). Przeraża mnie więc zarówno ten brak oporu, jak i sama konstrukcja świata przedstawionego - świata, w którym obowiązkowe staje się znalezienie partnera, inaczej jest się niepełnowartościowym człowiekiem (co prowadzić może do filozoficznego pytania, na ile ta koncepcja okazuje się aktualna w niektórych rzeczywistych środowiskach czy sytuacjach). Prowadzi to do sytuacji, w których wyznacznikiem tego, czy ktoś będzie dla nas dobrym partnerem, są już nawet całkowicie nieznaczące w rzeczywistości cechy fizyczne - np. bycie krótkowidzem czy doświadczanie krótkich, ale nawracających krwotoków z nosa. (Bo przecież skoro też nosisz szkła kontaktowe, to będziemy razem do końca życia, czyż nie?) Bardzo cynicznym dodatkiem do posępnego nastroju są pojawiające się gdzieś w tle zwierzęta - często egzotyczne, jak pawie czy wielbłądy. Ich obecność bowiem sugeruje, że dyrektywy systemu zostały rzeczywiście wprowadzone w życie, i wprowadza dodatkowy dreszczyk grozy na skórze.



Napisałam, że bohaterowie zachowują się w pewien sposób irracjonalnie - tak bardzo chcą kogoś znaleźć, że zaczynają się oceniać pod kątem nieważnych cech fizycznych. Jednocześnie sfera emocji wydaje się dla nich czymś zupełnie niewyobrażalnym, przez co wszystkie kwestie, nawet te mówiące o uczuciach, brzmią tak, jakby tak naprawdę nie wiedzieli, o czym mówią. Nawet proste (choć chyba jednocześnie najtrudniejsze) Kocham Cię wypowiadane jest, jakby było czymś abstrakcyjnym, a wszystkie reakcje, które normalnie uważamy za spontaniczne, stają się wystudiowanymi i przemyślanymi aktami. W tej konwencji idealnie odnajduje się wyborowa obsada. Colin Farrell, którego do tej pory zdecydowanie (choć irracjonalnie) nie lubiłam, jest w roli Davida idealny - zagubiony, mechaniczny, nieco wycofany. (I zupełnie nie wygląda jak on sam, w wąsach i ogromnych okularach na pół twarzy.) Jego próby radzenia sobie z nową rzeczywistością są jak najbardziej wiarygodne (nawet, a może raczej szczególnie, epizod z Aggeliki Papoulią) i skłaniają do stawiania hipotez: a jak ja bym się zachowała w takiej sytuacji? Jednocześnie David nie jest postacią moralnie nieskazitelną, zrobi wiele, by się uwolnić, ale w pewnym momencie (na szczęście?) stawia granicę. 



Podobnie jest z innymi bohaterami - praktycznie żaden z nich nie jest do końca pogodzony ze swoim losem, ale raczej nie wie, jak przeciwko niemu zareagować. Świetnym przykładem jest Ben Whishaw, który ostatnio chyba wprowadził monopol na rynku nieśmiałych (i przystojnych!) brytyjskich aktorów (nieśmiałych oczywiście w znaczeniu grających nieśmiałych). Ben jest również wycofany i mechaniczny (nawet, gdy mówi, że jest szczęśliwy, albo gdy wpada w złość), i również podejmuje pewne - raczej drastyczne - kroki, by uniknąć zamiany w zwierzę. Jego sytuacja pokazuje też, że w wielu wypadkach w tym świecie od szczerości i prawdziwości zdecydowanie ważniejsze jest utrzymywanie pozorów i niezauważanie tego, czego nie chce się widzieć (a zamiast tego skupianie się na tym, co dla nas wygodne). Na pochwałę zasługuje w tym miejscu także Ariane Labed - delikatna, wykonująca, zdawałoby się, ślepo polecenia kierownictwa, ale stawiająca opór przez małe gesty - które dla niektórych osób są w stanie naprawdę dużo zmienić. Na drugotrzecim planie (nie mogłam się zdecydować) błyszczy też John C. Reilly, co powoli doprowadza nas do wniosku, że z Lobsterem jak ze Spotlight - cała obsada gra świetnie, i nagrody powinny być przyznawane jej zbiorowo.

I oczywiście tutaj ogromne brawa dla duetu pań - Rachel Weisz i Lei Seydoux (w sumie to zauważyliście, że obsada jest jakaś taka bondowska? Lea i Ben to wiadomo, a Rachel Weisz w życiu prywatnym jest... żoną Daniela Craiga.) Pierwsza gra idealnie małymi gestami, mimiką, jakimiś nieznacznymi zmianami ustawienia ciała, a dodatkowo uwodzi swoim pięknym, niskim i wręcz tubalnym głosem. Jest trochę delikatna, trochę zdecydowana, trochę przestraszona, i w tym wszystkim - jakoś dziwnie piękna. Postać Lei to natomiast kobieta bardziej stanowcza, chcąca w niekiedy radykalny sposób zapewnić przetrwanie swojej grupie. Lea nie ugnie się przed niczym, nie ucieknie, a każdą oznakę słabości wytępi. Ciekawe dla mnie było - Leę pamiętałam głównie ze Spectre'a, w którym w każdej chwili miała około dwa kilogramy makijażu na twarzy (bo przecież, gdy tylko zginą Ci wszystkie walizki, idziesz do dworcowej czy lotniskowej drogerii i kupujesz całe wyposażenie od początku, żeby móc odpindrzyć się na kolejną strzelaninę) - że aktorka była praktycznie bez makijażu (tak, tak, zdaję sobie sprawę, że to filmowe bez makijażu to zupełnie coś innego niż życiowe bez makijażu), co bardzo ładnie pokazało jej rzeczywistą, niezwykle niebanalną urodę. 



Gdy o Lobsterze mowa, nie można nie wspomnieć o pięknych, wystudiowanych, prawie zawsze statycznych kadrach, trochę przypominających mi równie świetną pod tym względem Młodość. Praktycznie każdy kadr moment z filmu by sobie wziąć i zawiesić nad łóżkiem (z kilkoma - tymi drastycznymi - wyjątkami, choć nawet one są w pewien sposób pięknie przedstawione), szczególnie ostatni, który jest po prostu mistrzowski (również, oczywiście, na skutek ładunku emocjonalnego, który ze sobą niesie). Ciekawym zabiegiem jest dla mnie też pokazanie planu ogólnego (czyli np. cały salon, a w nim siedzący ludzie, meble itd., albo cały teren basenu, a w nim parę małych sylwetek), gdy rozgrywają się - wydawałoby się - kluczowe dla akcji wydarzenia, co co pewien czas nieco aktywizuje widza, a jednocześnie w jakiś dziwny sposób uwiarygodnia przedstawienie wydarzeń (ileż razy w prawdziwym życiu nie zauważamy czegoś, o czym inni potem mówią, bo akurat patrzymy na coś innego?). Pięknym kadrom towarzyszy bardzo, bardzo dziwna i minimalistyczna muzyka, z gwałtownym i zaledwie parodźwiękowym motywem głównym. I choć główny motyw do samej akcji pasował idealnie, to po którymś razie, gdy znów usłyszałam te smyczki, przez myśl przemknęła mi irytacja, która jednak po chwili zniknęła i już więcej się nie pojawiła.


the-lobster-header

Krótkie podsumowanie: The Lobster to bezapelacyjnie jeden z najbardziej intrygujących i zarazem niepokojących filmów, jakie ostatnio widziałam. Począwszy od świetnego i oryginalnego pomysłu na scenariusz, idąc przez wykonanie (grę aktorską, sposób kręcenia, muzykę), na ogólnym, nieco psychodelicznym, na pewno złowieszczym, nastroju kończąc A zakończenie... a zakończenie wbija w fotel. Mimo że tak naprawdę to nic drastycznego się nie dzieje, choć okrucieństwo pojawia się tu na każdym kroku.


P.S. A tych, którzy niezbyt przepadają za niepokojącą atmosferą i okrucieństwem bez pokazywania drastycznych momentów, zapraszam już jutro na recenzję jednej z najnowszych publikacji Domu Wydawniczego REBIS - Stołu króla Salomona Luisa Montera Manglano. Zapewniam, że warto;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz