wtorek, 1 maja 2018

FILM #4. Nie bójmy się inności, czyli "Wyspa psów" (reż. Wes Anderson)





Mam wrażenie, że wobec najnowszego filmu Andersona wytworzyły się dwie - stojące w opozycji - grupy widzów. Jedna to bardzo mądrzy krytycy (wszyscy zachwyceni), którzy piszą o filmie, używając długich słów i rozwodząc się nad ujęciem totalitaryzmu według reżysera. Druga grupa - osób "zwyczajnych", które zastanawiają się, czy warto wybrać się do kina - na hasło "animacja poklatkowa" rezygnuje z filmu, bo przecież to będzie trudne, udziwnione i "pewnie nie zrozumiem".


Jako osoba, która swój irracjonalny strach przed całą "dziwnością" filmu przemogła, apeluję: Wy też spróbujcie, i dajcie temu filmowi szansę, nawet jeśli (zwłaszcza jeśli!) bardzo różni się on od tego, co zazwyczaj jest przedmiotem Waszego seansu. Nie musicie znać stylu reżysera (ja widziałam na razie jedynie - zresztą genialne! - "Moonrise Kingdom. Kochankowie z księżyca" oraz pół "Grand Budapest Hotel", i dostrzegłam kilka paralel, ale to jest już smaczek), nie musicie też oglądać irańskich dramatów o ludobójstwie ani znać klasyków kina z lat trzydziestych. Po prostu kupcie bilet na seans, weźcie głęboki wdech i spróbujcie nieco otworzyć się na świetną historię opowiadaną w nieco inny (ale jakże udany!) sposób niż zazwyczaj.

"No dobrze", powiecie, "ale co właściwie w tym filmie jest takiego super oprócz tego, że jest inny?". Gdybym miała odpowiedzieć tylko sercem, powiedziałabym, że wszystko; bardziej krytyczne podejście pozwala mi na wyszczególnienie konkretnych elementów geniuszu tego dzieła.

Po pierwsze: koncepcja artystyczna. Anderson ma wspaniałą, nieszablonową wyobraźnię, która pozwala mu zaskakiwać widzów w każdym momencie - nie spektakularnymi zwrotami akcji, tylko łamaniem czwartej ściany, pójściem nie według schematu dialogowego, traktowaniem widza nie jak idioty, tylko jak kogoś, kto jest w stanie zrozumieć cokolwiek głębszego niż filmy akcji z lat 90.

Po drugie: scenariusz. Opis na filmwebie ("chłopiec podróżuje w celu odnalezienia swojego zaginionego psa") nie oddaje tej historii sprawiedliwości. Nie chcę streszczać tutaj fabuły, natomiast zauważę, że wybitność scenariusza polega na jednej rzeczy: można ten film odczytywać tylko w kontekście najprostszym (niesztampowej baśni o przyjaźni), jak i zauważyć znaczenia głębsze - mechanizmy działania władzy totalitarnej (tutaj właśnie paralela do poprzednich dzieł), bezsens walki dwóch w sumie nie tak różnych stronnictw, ślepe podążanie tłumu za przywódcą i uleganie propagandzie albo to, jak działa i od jak małych rzeczy zaczyna się wykluczenie (np. całych grup społecznych). Jednocześnie scenariusz ten jest po prostu żwawy, utrzymany w świetnym tempie, i przez to zajmujący i angażujący. Dialogi postaci zaskakują błyskotliwością, a wielopoziomowość scenariusza sprawia, że można ten film analizować właściwie godzinami. Tradycyjnie dużo radości daje też odczytywanie odniesień - np. do "Małego księcia". 

Po trzecie: aktorstwo. Postacie dubbingowane są przez plejadę gwiazd, na czele z Bryanem Cranstonem (chylę czoła!). Nie ma tutaj słabych momentów, każda emocja wygrana jest perfekcyjnie.

Po czwarte: scenografia/wygląd animacji. Nie jestem ekspertką, ale wygląda to przepięknie. Jak wielokrotnie podkreśliłam wyżej: animacji poklatkowej w mainstreamie raczej nie ma, zamiast tego oglądamy gładziutkie "Zwierzogrody" i inne "Coco". Film z przypominającymi plastelinę lalkami wygląda na tym tle wręcz naturalistycznie - i znów wybitnie pasuje to do całej koncepcji filmu i do scenerii, w jakiej się on rozgrywa (głównie: wysypiska, zniszczone budowle). 

Po piąte: "tożsamość kulturowa". Nie mi oceniać, jak wygląda Japonia w rzeczywistości, wiem jednak, że wizja Japonii pokazywana przez Andersona jest po prostu spójna i przez to genialna. (Choć właściwie przyznać trzeba, że to nie o Japonię tu chodzi, a bardziej właśnie o każdy kraj, w którym może zadziałać jakikolwiek mechanizm totalitarny, czyli właściwie o każdy). Nie jest to jednocześnie obraz znany z wielu amerykańskich filmów pt. Nowoczesny Amerykanin W Zacofanym Państewku, który niby dzieje się za granicą, ale wszystko i wszystkich traktuje z góry. Anderson pozwolił Japończykom ze swojego filmu mówić po japońsku, co jest dość często (ale nie zawsze!) tłumaczone - napisami lub ustnie - i czego tłumaczenie zawsze jest uzasadnione. (Np. gdy burmistrz przemawia do mediów po japońsku, a w studiu siedzi reporterka tłumacząca symultanicznie na angielski). Do pracy zaangażowani zostali japońscy aktorzy, wszystkie napisy w filmie (łącznie z końcowymi) zostały zrobione dwujęzycznie. Pokazane zostały też elementy z Japonią powszechnie kojarzone, typu robienie sushi (genialna sekwencja!). Cały film, nie zapominając o budowaniu postaci i o prowadzeniu spójnej historii, przepełniony jest fascynacją Japonią, i za to Wesowi należy się wielki szacun.

I ponieważ już chyba nieco za bardzo się rozpisałam, chcę na sam koniec tylko dodać, że dla mnie zdecydowanie jest to 10/10, i to z serduszkiem. Uwielbiam kino, w którym twórca zostawia swój wyraźny rys (dlatego m.in. tak bardzo podoba mi się netfliksowa "Seria Niefortunnych Zdarzeń"), uwielbiam kino, które można odczytywać na wielu różnych płaszczyznach, uwielbiam kino, które daje mi mnóstwo radości nawet ileś godzin po seansie. Dlatego raz jeszcze apeluję: idźcie i oglądajcie, bo jeżeli macie zobaczyć w tym roku jeden "dziwny" film (tzn. taki, po jaki zwykle nie sięgacie), to niech będzie to animacja Andersona. Łał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz