niedziela, 7 sierpnia 2016

KRYMINALNY WEEKEND #6: Katarzyna Puzyńska "Motylek" (wyd. Prószyński i S-ka)




Kochani, to już szósty Kryminalny Weekend, czyli kolejny raz, gdy zagłębiam się w różne mordercze opowieści. Dzisiaj pod lupę wzięłam jedną z najchętniej czytanych i kupowanych polskich autorek, Katarzynę Puzyńską, i pierwszy tom jej serii o Lipowie, czyli książkę Motylek (do tej pory ukazało się sześć tomów tejże). I choć opowieść ta ma kilka błędów i nieścisłości, to przyznaję, że bardzo dobrze mi się ją czytało, i że niedługo na pewno sięgnę po jej kolejne tomy.




W mroźny zimowy poranek na skraju mazurskiej wsi znalezione zostaje ciało zakonnicy. Wydaje się, że był to wypadek, ale śledztwo wykazuje, że kobieta została zamordowana. Jednocześnie poznajemy Weronikę, młodą kobietę już po rozwodzie, która postanowiła rzucić Warszawę i przeprowadzić się do małej miejscowości - wcale nie tak spokojnej, jak na początku się wydaje.

Motylek oferuje nam także genialnie wykreowaną atmosferę małego miasteczka czy wsi, w których wszyscy się znają i wszystko o sobie wiedzą (choć lektura mimo wszystko udowadnia nam, że bardzo często są to tylko pozory). Pomaga tutaj też umiejscowienie akcji w zimie - mroźna atmosfera nadaje całości pewnej wyrazistości. Ciekawe jest połączenie tradycyjnej mentalności z wynalazkiem, jakim są blogi plotkarskie - tutaj jeden szczególny, poświęcony właśnie wsi. I choć teoretycznie wydawałoby się, że raczej mało osób będzie go śledzić, okazuje się, że portal ten w krótkim czasie staje się głównym tematem rozmów. A raczej - wydarzenia przez niego opisywane, które pokazują, że Lipowo, spokojna polska wieś, to nie idylla z Pana Tadeusza, tylko miejsce wielu mrocznych spraw i sekretów.

Bardzo podoba mi się, że Puzyńska stworzyła ten kryminał tak, jak tworzy się najlepsze kryminały - jest tutaj mroczna intryga z przeszłości, albo raczej: mroczne i tragiczne przeszłe wydarzenia, a także to, co lubię najbardziej, czyli umieszczenie wszystkich elementów tuż pod naszym nosem, ale tak, żebyśmy nie mogli się zorientować, jak się one ze sobą łączą. I żebyśmy pod koniec głośno wykrzyknęli O rany, ale przecież to było jasne, dlaczego ja tego nie przewidziałam? Za to duże brawa.


O ile jednak książkę czyta się miło i przyjemnie, z napięciem oraz chęcią samodzielnego rozwiązania zagadki, ma ona również kilka błędów. Pierwszym z nich, chyba najpoważniejszym dla mnie, jest bardzo dziwna korekta. Przez całą książkę jest ona bowiem zrobiona dobrze (oprócz jednego przecinka, ale to zdarza się każdemu), natomiast jej poziom drastycznie obniża się, gdy mamy do czynienia z mową zależną, której istoty ktoś chyba nie rozumie. Chciałabym wiedzieć, kto to taki. Nie Chciałabym wiedzieć, kto to taki? - bo ten drugi człon po przecinku nie jest osobnym zdaniem ani osobnym pytaniem, tylko parafrazą właściwego pytania. I o ile można napisać Ciekawa jestem, skąd oni mieli te wszystkie gwizdki albo nawet Ciekawa jestem: skąd oni mieli te wszystkie gwizdki?, to forma, której nachalnie używa osoba od korekty (Ciekawa jestem, skąd oni mieli te wszystkie gwizdki?) jest formą niepoprawną. Co denerwuje tym bardziej, że osoba, która zrobiła te błędy, ogólnie zna się na korekcie, co widać w reszcie książki. Nie rozumiem więc, skąd coś takiego, co mi po prostu znacząco utrudnia odbiór opowieści i który nie powinien być dopuszczony do druku.*

Mam też kilka wątpliwości dotyczących kreacji samych postaci. Nie wiem, dlaczego wielu autorów upiera się przy pisaniu fragmentów z perspektywy pierwszej osoby, które mają jednocześnie być zapisem myśli chorego mordercy (lub morderczyni). Najczęściej - tak jest i w tym przypadku - brzmi to bowiem po prostu patetycznie i dość sztucznie, jak powieści pisane przez gimnazjalistki, które chcą należeć do którejś z mrocznych subkultur. Co jest tym gorsze, że naprawdę ten duży przeskok między właściwą akcją (oraz bardzo udanymi retrospekcjami) a fragmentami dotyczącymi samego mordercy widać. I że właściwie większość z nich można by wyrzucić bez większej straty dla całokształtu, a może nawet z korzyścią (choć niektóre, dające nam konkretną wiedzę o mordercy, dobrze byłoby wtedy zmienić na narrację trzecioosobową).. Szczególnie że naprawdę nie wydaje mi się, by jakikolwiek zdrowy i normalny człowiek był w stanie zrozumieć psychopatę (a psychopatą trzeba być, żeby zabijać ludzi), tak samo nie jestem przekonana, że psychopaci myślą w sposób, jaki wyobrażają sobie osoby normalne (Ojej, nie jestem warty, muszę być warty), i dlatego te momenty brzmią dla mnie nieautentycznie.




Moimi względami nie cieszą się również do pewne aspekty postaci Klementyny (która pojawia się w drugiej części książki). O ile bowiem samą kobietę darzę ogromną sympatią, z jej nietypowym ubiorem, sposobem odżywiania się i metodami, o tyle mam wątpliwości co do jej domniemanej orientacji homoseksualnej (nie czytałam jeszcze dalszych książek, więc nie wiem, jak to wszystko się rozwinie, i ten akapit bazuję tylko na swoich przypuszczeniach). Z jednej strony wątek ten jest jedynie zasugerowany - albo z obawy (no bo jak to, w katolickim kraju TAKIE coś?), albo z chęci rozwinięcia w kolejnych częściach; mam nadzieję, że jednak to drugie. Co jednak prowadzi mnie do pytania (zakładając, że Klementyna rzeczywiście jest lesbijką) - dlaczego w sztuce prawie wszystkie kobiety, które są w pewien sposób nietypowe (tatuaże itd.), muszą okazywać się lesbijkami? (O, to był właściwy przykład użycia mowy zależnej). Homoseksualiści to inny gatunek, który nie dość, że odróżnia się od normalnych ludzi orientacją, to jeszcze ma milion innych cech charakterystycznych, po którym zawsze można poznać jego osobników? Puzyńska tutaj wpada trochę w pewien archetyp - z drugiej strony dobrze, że coś takiego w polskiej literaturze popularnej zaistniało, może za dwadzieścia lat nawet ktoś napisze, że dwie kobiety mogą być ze sobą w związku. (O ile do tej pory nie będziemy żyli w państwie katolicko-policyjnym, na co chwilowo się zanosi.)

I ostatnia grupa zarzutów, czyli różności. Po pierwsze: kto normalny, nie-policjant, nie-były-żołnierz-sił-specjalnych, nie-instruktor-krav-magi idzie samodzielnie szukać mordercy, który grasuje we wsi? Nawet jeżeli osoba ta jest ciekawska, to czy naprawdę obawa utraty życia lub zdrowia tutaj nie działa, i w takiej sytuacji z automatu wpada się w tryb Sherlocka Holmesa, nie mając żadnego przygotowania do takich sytuacji? Po drugie - adres IP, jak zauważa sama autorka na początku książki, jest adresem komputera, na podstawie którego można wywnioskować jego geograficzne położenie. Potem jednak autorka odchodzi od tej interpretacji i nagle dowiadujemy się, że dzięki IP ustalono konkretnego użytkownika komputera (gdy policja pod koniec książki wchodzi do pewnego domu i oznajmia, że jego konkretny lokator coś konkretnego na tym konkretnym komputerze robił) - co, z tego, co wiem (i z tego, czego na początku trzymała się sama Puzyńska), jest niestety niemożliwe. To znaczy można powiedzieć, że na danym komputerze odbyły się jakieś działania, ale możliwe jest jedynie wnioskowanie, kto dokładnie je popełnił. Bez osobistej wizyty lub zatrudnienia hackerów byłoby to graniczące z niemożliwym, a tutaj policja nagle wszystko wie, mimo że wcześniej miała tylko podejrzenia. Po trzecie - odrobinę zmieniłabym wątek molestowania (którego obecność w książce jednak niezwykle mnie cieszy), a raczej procedury, którą w jego kontekście posługują się służby. Amerykańskie seriale bowiem uczą nas, że przesłuchanie małoletniego bez obecności jego opiekunów nie zostanie dopuszczone w sądzie, co sprowokowało mnie do szukania odpowiednich przepisów w prawie polskim się do tej materii odnoszących. Okazało się, że Puzyńska miała rację (art. 171 ust. 3 Kodeksu postępowania karnego), i takie przesłuchanie rzeczywiście może być potem ważne, ale bym to podkreśliła. Po czwarte: niezbyt wiarygodne jest dla mnie, że gwałciciel najpierw gwałci, a parę miesięcy potem nagle krzyczy o pokutę, bo źle zrobił, i nigdy już nie zazna spokoju (jakoś mu nie współczuję). Choć może jest to kwestia mojego ogromnego podziwu dla genialnego filmu Spotlight, co mogło mi przyćmić wrażenia z tego wątku. Po piąte: dialogi, miejscami genialne i niezwykle autentyczne, momentami bardzo mocno kuleją.



W tym momencie raz jeszcze przeczytałam całą recenzję i zorientowałam się, że bardzo dużo napisałam o wadach, a o zaletach objętościowo mniej. Niech to Was nie zwiedzie - Motylek to bowiem książka ogólnie bardzo dobra, taka, którą chciało mi się czytać, i z powodu której cieszę się, że druga część cyklu (Więcej czerwieni) już na mnie czeka (choć mam nadzieję, że kto inny robił jej korektę). Nie mogę tego powiedzieć na przykład w stosunku do drugiej części sagi Camilli Lackberg (recenzja części pierwszej - KLIK) ani tym bardziej o Tylko martwi nie kłamią Katarzyny Bondy (recenzji części pierwszej cyklu o Hubercie Meyerze, czyli Sprawy Niny Frank, jeszcze nie opublikowałam - gonią mnie różne terminy - ale wierzcie mi, że nie jest pochlebna mimo mojej sympatii dla autorki). Motylek to w stosunku do tamtych powieści zupełny przeskok poziomowy i dlatego jestem do niego nastawiona o wiele przychylniej. Mimo więc kilku wad, nad którymi popastwiłam się wyżej (chyba nie powinnam pisać recenzji zaraz po lekturze), polecam tę książkę, bo jest to dość solidna i przemyślana proza. Czyli idealny kryminał na lato.


* - o znaczeniu korekty w powieściach pisać będę jeszcze niedługo. Ogólnie chodzi mi o to, że o ile np. blogerzy czy dziennikarze zarabiają najczęściej na przekazywaniu informacji i jakaś literówka od czasu do czasu nie jest końcem świata, to wydawnictwa zarabiają pieniądze na wydawaniu książek, powinny więc do tego się przykładać. Nie tylko przez zrobienie ładnych okładek, ale też przez dostarczenie czytelnikowi tekstu z porządną korektą i redakcją. 

P.S. Okładka jest cudowna, i już.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz