wtorek, 9 sierpnia 2016

KSIĄŻKA: Czytamy Klasykę #3. Charles Dickens "Maleńka Dorrit" (wyd. MG)





Po długim czasie spędzonym z literaturą współczesną Nerw Słowa powraca do klasyki. Tym razem sięgnęłam po powieść Charlesa Dickensa wydaną przez Wydawnictwo MG, czyli Maleńką Dorrit - i mam wrażenie, że to nie będzie ostatnia powieść tego autora, którą przeczytam. Napisana zaskakująco żywym językiem, wiarygodna i przede wszystkim zajmująca, - coś, po co naprawdę warto sięgnąć. Bo Dickensa i klasykę warto czytać.


Tak przy okazji: niedawno wyprodukowany został serial Dickensian, który opowiada o losach postaci z książek właśnie Dickensa w nieco innym wydaniu. Lekturę Maleńkiej Dorrit można potraktować jako przygotowanie do jego obejrzenia.


Po dwudziestu latach Arthur Clennam, jedynak, wraca z Chin do domu, do swojej matki, która zamieszkuje z dwoma służącymi. Do pani Clennam codziennie przychodzi także Amy Dorrit, dziewczyna urodzona i wychowana w więzieniu, która opiekuje się swoim ojcem osadzonym tamże przed laty za długi. Losy Amy i Arthura splatają się - bardziej niż wydawałoby im się na początku.

Cóż - w recenzji z założenia powinno znaleźć się omówienie tak zalet, jak i wad danej książki. Jednak chyba nikogo nie zaskoczę mówiąc, że u Dickensa bardzo trudno wyłapać jakiekolwiek wady - pisarz był przecież mistrzem tworzenia logicznych fabuł, wyrazistych bohaterów i opisywania tego wszystkiego pięknym, poetyckim językiem. (To jest główna zaleta czytania klasyki - wiemy, że jest dobra, i możemy się nią rozkoszować). Co do języka - z Dickens, choć tworzy czasem nawet pięciowersowe zdania, robi to w taki sposób, że po ich jednokrotnym przeczytaniu je rozumiemy, nie musimy do nich wracać i rozkładać na czynniki pierwsze. Oczywiście działa tutaj też świetne tłumaczenie Cecylii Niewiadomskiej, która sprawiła, że całość po polsku brzmi bardzo żywo i wiarygodnie (zwłaszcza w dialogach!), a jednocześnie zachwyca literackim kunsztem pisarza. Całość czyta się zaskakująco lekko i przyjemnie - ja skończyłam powieść w zaledwie kilka godzin.




Maleńka Dorrit dzisiaj może być określona jako nieco naiwna - dla mnie jest raczej hymnem niewinności i duchowej czystości (nie, nie w sensie ortokatolickim, tylko bycia po prostu dobrym i porządnym człowiekiem). Zły charakter jest zepsuty do szpiku kości, ale nie robi właściwie nic przerażająco paskudnego (nie jest np. mordercą pięciolatków, nie torturuje też zwierząt ani nie defrauduje pieniędzy przeznaczonych na cele charytatywne), postacie pozytywne również są dobre praktycznie przez cały czas, i wszystkich ich spotykają zasłużone nagrody oraz kary (przynajmniej na pierwszym planie). I choć dzisiaj sposób konstrukcji bohaterów poszedł w nieco innym kierunku - ratujący ludzi oficerowie policji są jednocześnie alkoholikami albo zdradzają małżonków, dobrych ludzi spotykają niezasłużone tragedie, przez które ci pogrążają się w depresji, a wszelkie czyny są moralnie dwuznaczne - to takie ujednostronnienie głównych postaci (proszę nie mylić go ze spłyceniem!) paradoksalnie (?) sprawia, że tym bardziej im kibicujemy lub ich nienawidzimy. A pewną ambiwalencję odnajdujemy w bohaterach epizodycznych - gdy np. zastanowimy się nad tragicznym losem ojca Dorrit, biednej panny Wade czy nawet tego niespełnionego Johna.

Niesamowity jest dla mnie również klimat Londynu ujęty w książce. Maleńka Dorrit to może nie zapis życia metropolii czy opowieść, w której miasto wysuwałoby się na pierwszy czy nawet drugi plan, jednak na wielu jej stronach można poczuć atmosferę tego miejsca. Bardzo cieszą mnie dość malownicze opisy więzienia dla dłużników, pomagające nam bardziej zrozumieć Dorrit i jej rodzinę, ale także samego Dickensa - którego ojciec przez dość długi czas żył w takim właśnie więzieniu. Uwielbiam też bardzo logiczną strukturę powieści - Maleńka Dorrit nie rozdrabnia się na nic niewnoszące wątki poboczne, ma wyraźne początek, rozwinięcie i zakończenie. Choć jest to raczej kwestia wydania - więcej o tym skróceniu (mam co do niego bardzo dwuznaczne odczucia) na dole wpisu.*



Co do wydania - mam bardzo dwuznaczne uczucia co do okładki. Z jednej strony jest ona absolutnie urocza, z drugiej mam wrażenie, że wygląda tak, jakby książka była adresowana jedynie do kobiet (nie oszukujmy się - większość mężczyzn w księgarni nie sięgnie po coś, na czym są przedstawione w większości różowe kwiatki). O ile taki zabieg byłby dobry przy niektórych innych książkach wydawnictwa (np. książkach sióstr Bronte), o tyle Dickens jest raczej adresowany do obu płci, taka okładka więc może mylić. Zwróciłam też uwagę na to, o czym pisałam w ostatnim Kryminalnym Weekendzie przy okazji Motylka Puzyńskiej (KLIK) - czyli na problemy z mową zależną. Chciałabym wiedzieć, kto odpowiada za korektę. Ewentualnie Chciałabym wiedzieć: kto odpowiada za korektę? NIGDY Chciałabym wiedzieć, kto odpowiada za korektę? Po prostu nigdy. W Maleńkiej Dorrit pojawiło się to chyba tylko dwa razy, więc i tak jest dobrze (u Puzyńskiej naliczyłam prawie dziesięć), ale nie mogę o tym nie wspomnieć.

Warto po Dickensa sięgnąć - w ramach poznawania klasyki, literackiego dokształcania się, ale również wtedy, gdy chcemy przeczytać coś dobrego i po prostu wciągającego. Przyznam się, że mnie to zawsze dziwi - podświadomie przed lekturą powieści napisanych przed wielu laty oczekuję książki, w którą trzeba się mocno wczytać, ze skupieniem śledząc każde słowo. A potem nagminnie okazuje się, że - choć skupienie nie zaszkodzi - całą książkę kończy się z uśmiechem w bardzo krótkim czasie, że nie trzeba przy niej przystawać i że nie odkłada się jej z niechęcią (jak potrafi dziać się przy wielu powieściach współczesnych). Maleńka Dorrit jest warta polecenia ze względu właśnie na bardzo żywy język, logiczną konstrukcję i bohaterów, za których trzymamy kciuki. Mnie osobiście (może też ze względu na swoją niezbyt dużą objętość?) zachęciła też do sięgnięcia po inne dzieła Dickensa (wcześniej znałam głównie Opowieść wigilijną) - już bez strachu, że nie dam im rady. Naprawdę warto.

* - logiczna konstrukcja to jednak zasługa nie tylko samego Dickensa, a raczej wydawnictwa, które z 800 stron powieści zrobiło niecałe 300 (czyżby dlatego Little Dorrit z Małej zamieniła się w Maleńką?). Szkoda jednak - za to bardzo duży minus - że NIGDZIE w książce nie jest zaznaczone, że nie jest to tłumaczenie oryginału, a pewien wyciąg z całej powieści, bo to zupełnie zmienia postrzeganie całej książki i tłumaczy, dlaczego w jednym czy dwóch momentach (szczególnie na koniec, gdy cała zagadka się wyjaśniała) czuliśmy się nieco zagubieni. I rzuca nieco inne światło na nasze odczucia względem dickensowskiej poczytności, lekkości i kreacji bohaterów (bo skąd mam wiedzieć, że nie wycięto czegoś ważnego, co zupełnie zmieniłoby moje ich postrzeganie?). Co nie zmienia faktu, że książka ta - sama w sobie - jest bardzo dobra. Po prostu teraz nie mam pojęcia, czy oryginał nie jest lepszy, i denerwuje mnie, że musiałam zrobić specjalny research, żeby się dowiedzieć, że to przetłumaczony oryginał nie jest, zamiast po prostu przeczytać krótką informację na pierwszej stronie. Albo na stronie wydawnictwa.


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję Wydawnictwu MG.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz